Jesteście niesamowici! Wasze komentarze czytało się jak fragmenty niezłych książek i z tego powodu mieliśmy ogromny problem, by wybrać te najlepsze, bo wszystkie, z różnych powodów, były ciekawe. Po burzliwym głosowaniu ostatecznie wybraliśmy cztery, które zostaną nagrodzone. Zwycięzcom gratulujemy a pozostałym serdecznie dziękujemy za udział w konkursie i mamy nadzieję, że brak wygranej dzisiaj nie zrazi Was do udziału w kolejnych potyczkach. Tymczasem zapraszamy do lektury!
Karolina Kicińska:
Bolące stawy, dokuczająca blizna, reumatyzm w obu rękach, totalny brak zębów, oczy co to już raczej nie widzą. Oto cała ja. Kupka niedziałających części usiłujących wyglądać na człowieczka. Nie zawsze tak było, oczywiście. Za młodu byłam wspaniałą Heleną. Helena, Wypędzaczka Smoków, tak na mnie wołali! Teraz tylko opowiadam zabawne historie i jem kleik.
Kiedyś było inaczej. Śmierdzące trolle, uparte gobliny, cholera nawet walki ze smokami, a przynajmniej z jednym. No dobrze, walka to trochę za duże słowo. Ale tylko trochę.
Zaczynałam jako poszukiwacz przygód. Stara śpiewka, co? Ale bez drużyny. Bo po co dzielić się łupem i sławą? Samotna Poszukiwaczka Przygód Helena! Tak, to miało budzić podziw. Ależ to dumnie brzmiało, gdy przedstawiałam się tak usiłując przyjąć jakieś zlecenie. Miałam w sumie jeden cel – zdobyć sławę i bogactwa i nie musieć się niczym martwić do końca życia. Najlepiej osiągnąć to pierwszym lepszym zleceniem.
Jednak życie to nie bajka, chociaż często właśnie tak wygląda. Okazuje się, że na sławę chwalebnego poszukiwacza przygód trzeba jednak zasłużyć. Do tego nie wystarczy przegonić kradnącego jaja lisa czy przegonić watahę wilków. Do tego trzeba wykonać jakieś „prawdziwe” i do tego „poważne” zlecenie, do tego „niebezpieczne”, najlepiej „bardzo”.
W karczmie, w której wtenczas przebywałam dużo słyszało się o przeróżnych zleceniach. Raz jakiś grododzierżca chce się pozbyć trolla z mostu, innym razem jakiś diuk nie życzy sobie harpii w wieży zamkowej. Nic poważnego, nic niebezpiecznego, nic bardzo. Upijałam się każdego wieczoru chcąc zapomnieć o swojej porażce zostania wielką wojowniczką. Wtedy podszedł do mnie ten jegomość.
– Szukasz bardzo prawdziwie niebezpiecznego zlecenia? Idź do Północnego Lasu, tam znajdź wierzę, w niej znajdziesz zadanie…
I tak po prostu odszedł. Albo to ja straciłam przytomność. Tak czy inaczej budziłam się następnego dnia z ogromnym bólem głowy i mocnym postanowieniem zdobycia w końcu zlecenia! Jak przez mgłę pamiętałam, że chodziło o drewnianą chatkę w Południowym Lesie. Drzwi otworzył mi przyjemny staruszek w kapciuszkach, czapeczce z pomponem i sweterkiem z naszytym niedźwiadkiem.
– Zlecenie? Ach! Tak! Tak, mam! Bardzo poważne. Dam ci jakieś czterysta srebrników, tak. No, to pójdź w góry. Do wulkanu, tam jest smok. Smoka ubij i przynieś mi kilka łusek z jego cielska – idzie zima, przydałyby mi się podeszwy do moich kapciuszków, a smocze łuski są najtwardsze!
Prawdziwy smok! Pomyślcie tylko, jakiś obłąkany staruszek wysyła mnie na walkę ze smokiem i proponuje za to czterysta srebrników! To więcej, niż kiedykolwiek słyszałam! Ubiję gada i wyrwę mu serce, znaczy się łuski z cielska!
Tak. Więc pełna opanowania wdziałam swoją błyszczącą zbroję (niewygodną, niedopasowaną i skrzypiącą), miecz ostry jak brzytwa (zardzewiały, tępy i nie wyważony) i wyruszyłam w góry. Po tygodniu szwędania się po bezdrożach trafiłam na grotę pod wulkanem. Zmarznięta, zrezygnowana i głodna wpadłam to niej jak gołąb w okruchy. Po opadnięciu pierwszej radości z dodarcia do celu rozejrzałam się w środku. Było dokładnie jak w opowieściach – wielka pieczara, kamienne ściany, w powietrzu zapach siarki. Tylko stos starannie obgryzionych kości trochę nie pasował. Trzeba przyznać, że był to bardzo staranny stos. Ułożony z niemal nabożną czcią. Zbyt dokładnie.
Podniosłam wzrok znad stosu a to co ujrzałam wygoniłoby obiad z wnętrzności każdego woja! Ale nie z moich! Ja nie jadłam od tygodnia, mój żołądek odporny był na strach! Ujrzałam smoka straszliwego! Już miałam zacząć okładać go swym zabójczym orężem, gdy smok spokojnym głosem odezwał się do mnie:
– Ależ nie krzycz, człowieku… Ileż można? Czyż kości obgryzione nie są wystarczającym powodem do zaparcia tchu? Czyż nie jest to powód, by straci głos? Tak… Spokojnie, człowieku. Nie zjem cię, nie jadam ludzi. Zwierząt też. Wyjątkowy ze mnie smok. Mięso źle wpływa na moje pazury, więc go nie jem. Usiądź, zjedz ze mną parę funtów brokułów i opowiedz, co cię do mnie sprowadza, nie chcesz chyba powiedzieć, że przybyłaś mnie zabić tym marnym mieczykiem?
Tak, tak to było. Zostałam wyśmiana przez smoka. Co prawda smoka jarosza – ale jednak smoka! Wytłumaczyłam mu (tej straszliwej poczwarze), że przybyłam po najtwardsze łuski z jego ciała. Po miłej kolacji smok dał mi łuski, podrowił serdecznie i jdo tego podarował mi nowy ekwipunek (porzucony w strachu przez innych poszukiwaczy).
Wróciłam więc do starca opromieniona chwałą, z łuskami i nowym s m o c z y m ekwipunkiem. Ten dał mi umówioną zapłatę i rozpowiedział wszystkim o moim chwalebnym czynie – przecież ubiłam prawdziwego, groźnego, bardzo poważnego smoka!
Tak, to był początek Heleny, Wypędzaczki Smoków. Ale zapewniam was, że moje inne osiągnięcia są równie szokujące i niesamowite! Wpadnijcie jeszcze do starem emerytowanej wojowniczki, przynieście ze sobą maść na stawy i posłuchajcie trochę moich historii… Inaczej każę wam nosić swoją starą zbroję!
Etka:
Zapewne trudno będzie Wam w to uwierzyć, że taka stara i leciwa znachorka jak ja władała niegdyś mieczem przerastając niejednych chłopów, rycerzy i mężów. Nigdy nie zapomnę pewnej ponurej historii, po której ludzie zaczęli nazywać mnie „leśną wojowniczką”.
Jak dobrze wiecie od kilkunastu lat mieszkałam na odludziu z przyczyn, o których pisałam wcześniej. Byłam pewna, że ludzie z wioski o mnie zapomnieli, albo myśleli, że już dawno umarłam. Jednak pewnego dnia usłyszałam dźwięki, które wydawały mi się znane. Najpierw trzask łamanych patyków, potem jakieś szuranie. Ludzie. Byłam pewna, że to oni. Kroki, szmery. Tak, to oni. Nieco spłoszona głowiłam się jakie licho ich tu przywiało i nastawiałam uszu przez półotwarte, ciężkie drewniane drzwi mojej chaty…
– Jesteście pewni, że to tu? Straszno jakoś… Nawet chałupa trochę dziwna…
– Ano straszno… Ale nawet jeśli to czarownica wcielona, innego ratunku nie mamy.
– Czarownica, powiadacie… Cóż… Wejdźcie, drzwi otwarte – odrzekłam.
W progu chaty stanęło trzech dorodnych chłopów w widłami. Jeden przygarbiony, drugi z brodą, a trzeci z wielkim nosem. Jednak wszyscy trzej mieli coś wspólnego. Głębokie zmarszczki, zapadnięte policzki. Strach w oczach i zrezygnowanie wypisane na twarzach. Po chwili „Wielki nos” zaczął mówić:
– Pochwalony. Nie gniewajcie się… Z daleka przyszliśmy o pomoc prosić. Ludzie mówią, że znacie się na duchach i demonach, że wiecie co zrobić trza, gdy zło się pojawia…
„Broda” dodał:
– To już ze trzy niedziele się ciągnie… z początku myśleliśmy, że wilki bydło mordują, ale przecie to lato i jedzenia dla nich w lesie pod dostatkiem.
„Garbus” dołączył do towarzyszy:
– A potem ludzie ginąć zaczęli. Po lesie resztki znajdowaliśmy… Bez głów… Starzy i młodzi, bez wyjątku. Kto do lasu poszedł, nie wrócił. My też na pewną śmierć szliśmy, ale widać Bóg się zlitował i tutaj szczęśliwie dotarliśmy. Biada… straszna jakaś klątwa nad wsią zawisła. Ludzie zaczęli widywać człowieka, jak zwierz, bez ubrania, po lasach biegającego. Wiemy więc, że to nie wilki. Wilkołak nas morduje!
Przerwałam „Garbusowi”:
– Wilkołak mówicie… A niby dlaczego miałbym pomagać ludziom? Moi wygnali mnie dawno temu. Od tego czasu snuję się sam po świecie… Zła ponoć jestem!
„Nochal” nieśmiało odrzekł:
– Podobno z zaświatami macie kontakty, tajemne moce posiadacie, a dobrzy ludzie jak swego was wychowali. Dzień i noc, bez wytchnienia szliśmy do was po pomoc. Dobrze zapłacimy, byleby tylko zło przegnać.
Coraz śmielej wymachiwał mi sakiewką pełną monet przy moimi oczyma.
– Nie chcę Waszego złota. Zejdź mi z oczu człowieku… znajdę Was. – odburknęłam od niechcenia i pośpiesznie zawrócili do domu. Wciąż ze strachem w oczach, jednak z nadzieją w sercach.
Gdy wokoło zrobiło się głucho, a niebo spowił czarny cień ruszyłam w poszukiwaniu potwora. Pośród leśnych gąszczy nagle dobieg mnie dziwny, nieco syczący głos:
– Hej, znachorko! Podejdź no tu. Nie obawiaj się. Niech zgadnę… idziesz pewnie ludziom na pomoc? Strzeż się wilkołaka to szaleństwo wcielone, narodzone ze złego człowieka.
Z półmroku wyłonił się niemiłosiernie brzydki, pomarszczony stwór, rozmiarów hobbita.
– Kim jesteś? – zapytałam.
– Jestem Leśnym. Ludzie zwą mnie Diabłem albo Czortem, a Ty nazywaj mnie jak chcesz. Teraz ja zapytam: czemu ludziom służysz, hm?
– Nie służę ludziom. Zło grasuje po lesie… Porządek trzeba zaprowadzić. Dlatego tu jestem. Co wiesz o wilkołaku?
– Wiem wszystko! Od wieków żyję w tym lesie. Wiele złego wydarzyło się w tej wiosce, a wszystko przez tych ludzi.
Rozsiewali zło między sobą. Więc ich zło własne dosięgło… Głupcy, myśleli, że im wszystko wolno! Opowiem Ci historię tych biedaków. A raczej jednego nieszczęśnika, którego własne czary zgubiły… Inny był, do magii go ciągnęło… Dawne bóstwa czcił. Mówił, że czarami pola chroni. Kto go tam wie… Wiele mu chłopi wybaczali, bo na leczeniu się znał. Aż kiedyś przyszła nawałnica… Zboża zniszczyła, drzewa powyrywała. Kilka domów piorunem spaliła. Ktoś powiedział, że widział jak na polu w nocy czary odprawiał. Nie trzeba było chłopom dwa razy powtarzać… Otoczyli chałupę, wyciągnęli za włosy, gołego przez wieś przepędzili. Do krwi go tłukli, ogniem żywym przypalali. Do szyi koło młyńskie przyczepili i na bagna wrzucili. Zawarł pakt z demonami. Teraz krąży po lesie, bo nie wytłukł jeszcze wszystkich swoich oprawców… Ale teraz nie jest już istotne kto jego ofiarą padnie… On tak naprawdę chce, by żadne ludzkie stworzenie na tej ziemi się nie uchowało. Strzeż się, bo siła w nim rośnie. I pamiętaj, że żaden człowiek nie może nad demonem panować.
Pożegnałam się z Leśnym i zamyślona ruszyłam dalej w głąb lasu. Nagle usłyszałam czyjeś błagania i krzyki. Wyjrzałam zza drzewa. Na polanie spowitej blaskiem pełni księżyca monstrualny wilkołak pochyla się nad wieśniakiem i wydziera z niego wnętrzności.
– Wiem, kim jesteś. To koniec! Uwolnij wilka!
– Nic już Wam nie pomoże!! Wkrótce zniszczę całe wasze plugawe plemię!
Bez chwili zastanowienia rzuca się na mnie z krwawiącym pyskiem. Tarzamy się po trawie, siłujemy ostatkami sił.
Rozwścieczony i zdziwiony wilkołak odrzekł:
– Silna jesteś, nie z nich krew Twoja… Czemuś z nimi?
– Oszalałeś człowieku! Demon Cię trawi! To twój koniec!
Zręcznie wyjęłam swój specjalny miecz, który mój pradziad dostał od tajemniczego wędrowcy. Demoniczny zwierz zamachnął się, ja szybko zrobiłam unik, którego mój ojciec mnie nauczył gdy byłam małą dziewczynką. Zamachnęłam się z całej siły i wepchnęłam broń prosto w serce potwora. Ostatnim jego dźwiękiem, był przeszywający ryk, który słyszeli wszyscy ludzie w wiosce i okolicy. Nie czekałam długo, aż mieszkańcy zaczęli się zbiegać z pochodniami w rękach i dziękować mi ze złami w oczach i wychwalając pod niebiosa. Od tamtego dnia ludzie wspominali moją historię mówiąc o mnie „leśna wojowniczka”.
Agnieszka:
Dzień zapowiadał się spokojnie, smażyłam jajecznicę dla ukochanego. Cholesterol mu szkodzi, ale z drugiej strony po jajkach ma takie lśniące włosy, więc raz na jakiś czas sprawiam mu tę przyjemność. Właśnie dorzucałam siekany szczypiorek, kiedy zadzwonił telefon, na wyświetlaczu zobaczyłam numer szefa.
-Amber na skraju lasu wściekły wilkołak zaatakował kobietę, chciałbym żebyś zajęła się tym.
-Rozumiem, mam zabić, czy tylko schwytać i doprowadzić do bazy?
-Sprawdź w jakim jest stanie,wtedy podejmiemy decyzję.
Odłożyłam telefon, przełożyłam jajka na talerz, zaniosłam do sypialni i postawiłam na nocnym stoliku, mając nadzieję, że aromat mojego dzieła pobudzi Maxa do życia. Przebrałam się w spodnie i skórzaną kurtkę, zabrałam pistolet ze srebrnymi kulami, drugi ze środkiem usypiającym. Zastanawiałam się nad kuszą, ale stwierdziłam, że tylko się nadźwigam a wilkołakowi i tak takim sprzętem większej krzywdy nie zrobię. Wsiadłam na motor i skierowałam się w stronę lasu. Po dotarci na miejsce zrobiłam rozeznanie terenu. Skraj lasu był czysty, musiałam wejść głębiej. Przedzierając się między drzewami po kilkudziesięciu minutach ujrzałam obiekt mojego zainteresowania. Siedział pod sosną i płakał. Uznałam, że trochę to dziwne, ale w naszym świecie wszystko jest możliwe, podeszłam bliżej i mało nie padłam , wilkołak czytał Harlequina, mało tego gdyby nie futro, to jestem pewna, że ujrzałabym wypieki na jego pysku. O Matko !, co ja mam robić pierwszy raz w życiu doznałam chwilowego paraliżu i otępienia umysłowego. Przerażający stwór wyglądał niczym pensjonarka, która dorwała się do zakazanej lektury, nie wydawał się groźny,wręcz przeciwnie miałam ochotę go przytulić, a na pewno nie zabić. Niewiele myśląc zawołałam:
-Kici, kici, kici.
Podniósł zapłakane oczy i zerknął w moją stronę, otworzył paszę i zawył jakby mu serce pękało. Pierwszy raz w życiu słyszałam tak przeraźliwy i nasycony bólem krzyk. Już miałam gotować się do skoku, kiedy wilkołak zaniósł się płaczem, zaczął chlipać i miał problemy ze złapaniem powietrza. To sprawiło, że porzuciłam resztki instynktu samozachowawczego i podeszłam bliżej, a on ku mojemu zdziwieniu owinął się wokół mojej lewej nogi i wychrypiał:
-Bernadet, wróciłaś.
Czułam się niekomfortowo, tysiące myśli przebiegało mi przez głowę, do cholery kto to jest Bernadet i czemu te osobnik przytwierdził się do mojej nogi. O co chodzi ?, a już zagadka Harlequina przekroczyła zdolności mojego rozumowania. Może jest chory, bo cała ta sytuacja wskazywała, że bliżej mu do nienormalnego, niż groźnego i czemu zaatakował kobietę? Spróbowałam odsunąć go delikatnie, ale przywar jak rzep do psiego ogona. Sytuacja mnie zaskoczyła, pierwszy raz w życiu nie wiedziałam, co robić, przecież go nie zabiję
-Kici,kici kto to jest Bernadet ?
-Moja ukochana, nie mogła być z Alfredem, bo jest żonaty i postanowiła rozpocząć życie w głuszy, w tej książce wszytko jest napisane, a ja wiem jaka jest wspaniała i czekam tu na nią.
-Czy wcześniej już tu była ?
-Tak zobaczyłam ją na skraju lasu, chciałem zatańczyć, zawyłem na jej widok z radości, a kiedy wziąłem ją w objęcia, kopnęła mnie i z krzykiem uciekła.
I wszytko jasne, wilkołaczy amant, pod wpływem książki, z gatunku ogrody miłości poczuł zew ale nie księżyca tylko uczucia, zapominając o różnicach między gatunkowych. Nic dziwnego, że przerażona kobieta zgłosiła sprawę i zwiała z krzykiem. Zalotnik chciał od razu przejść do trzeciej bazy, ale na skróty się nie dało. Zadzwoniłam do szefa, zrelacjonowałam sprawę i dostałam pozwolenie na odstawienie wilkołaka do weterynarza, żeby go obejrzał. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Romeo był gotowy do współpracy, ale na pasażera motocyklu raczej się nie nadawał, taksówka też odpadała, bo na Yorka raczej nie wyglądał. Nie pozostawało mi nic innego jak piesza wycieczka. Szliśmy ponad godzinę, wilkołak opowiadał jak znalazł w lesie książkę i odkrył magię czytania, niestety nie było nikogo, kto by mu uświadomił, że wyobraźnia to cudowne narzędzie, ale niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Nie potrafiłam mu jednak powiedzieć, że Bernadet nie istnieje i nigdy jej nie spotka. Doprowadziłam wilkołaka pod wskazane adres, okazało się że ma depresję wywołaną złym doborem literatury. Zmęczona wróciłam do domu, marzyłam o kąpieli i ciepłym łóżku. Mój ukochany przygotował kolację, jagnięcinę z warzywami i niespodziewany prezent, a kiedy go odpakowałam miałam ochotę zabijać, czułam jak moja ręka odruchowo sięga po broń w paczuszce znajdował się książka „Bernadet”.
Krzysiek:
Obudził mnie chłodny powiew, delikatnie muskający twarz. Na niebie rozpoczynała się walka, mrok odpierany powoli przez narastające światło. To słońce wynurzało się znad horyzontu po mojej lewej stronie, przeganiając ciemności pomarańczowym blaskiem pierwszych promieni. Widok małych kłębków chmur, rozproszonych niczym rozsiane maki na łące, czerwone światłem poranka, dodawały tym większego uroku. Dzień zapowiadał się piękny i pogodny.
Wokół mnie rozciągał się krajobraz szerokiej równiny, porośniętej trawą i leśnymi zagajnikami, zieleniący się cudnie w promieniach wschodzącego słońca. Daleko na południu dostrzec można było ścianę wielkiego lasu, wychodzącego jakoby na moje spotkanie. Południowy wschód ukazywał w oddali masyw górski, którego szczyty spowite były w obłoku mgły. Tam też biegł mój dalszy szlak. Mimo iż wiedziałem, że droga ta to najbezpieczniejszych nie należy, musiałem ją obrać. Pośpiech i konieczność pokonania dzisiejszej odległości zmuszał do podjęcia takiej decyzji.
Nie ociągając się wiele przemyłem twarz w pobliskim strumieniu. Chłodna woda skutecznie wyleczyła mnie z pozostałości snu zalegającego na powiekach. Dosiadłszy wiernego konia, ruszyłem w dalszą drogę. Bez pośpiechu zjadłem posiłek kiwając się spokojnie w siodle.
Początkowo trasa mijała szybko i sprawnie. Nie napotkawszy żadnych przeszkód, prócz kilku większych rzek przecinających mi znienacka drogę, dotarłem na długo przed południem do granicy lasu, gdzie skręciłem, kierując się na wschód, w stronę gór.
Jadąc w ciszy, uszu mych dobiegł nagle krzyk. Gdzieś przede mną wołano na pomoc, dzwony biły na trwogę. Puściłem konia galopem, pędząc co sił w kierunku źródła rwetesu.
Wypadłszy zza wzgórza dostrzegłem niewielką osadę, gdzie jak się zdawało trwała walka. Niewiele myśląc pognałem dalej w tamtym kierunku.
Oczom mym ukazał się niewielki oddział około dwudziestu kilku napastników o szarej niczym popiół skórze, ubranych w prowizoryczne, źle dopasowane lekkie pancerze, uzbrojonych w wyszczerbione miecze. Zaganiali oni biednych wieśniaków do jednej grupy, popychając i kłując co chwila dla zabawy końcami broni. Udało mi się podjechać niepostrzeżenie pod najbliższą chatę, by znienacka uderzyć na wroga. Nie spodziewano się pomocy, tym bardziej ze strony rycerza. Powitały mnie przekleństwa i wycie Szaroskórych, którzy rzucili się na mnie w momencie kiedy dopadłem do wieśniaków. Siedzący na koniu i z dobytym mieczem w dłoni byłem postrachem dla atakujących. Zadawałem śmiertelne ciosy na prawo i lewo, starając się oszczędzać mego rumaka od raniących razów.
Kiedy padł czwarty napastnik, stłoczeni ze strachu ludzie odzyskali śmiałość i pewność siebie. Niewiele myśląc rozbiegli się na wszystkie strony, wracając po chwili dzierżąc kosy, widły i broń, jaka akurat wpadła im w ręce. Starli się i oni z przeciwnikiem, dając dowód swej odwagi. Brak wyszkolenia rekompensowali w pełni zacięciem i zawziętością na te plugawe istoty. Wkrótce napastników pozostała garstka, która rzuciła broń w geście poddania.
–Bez litości! – Zakomenderowałem krótko. Wiedziałem, że Szaroskórzy wykorzystają każdą możliwość, by zbiec i zamordować kogo się tylko uda w akcie zemsty. – Wykonać! – Musiałem powtórzyć polecenie na zawahanie chłopów. Wróg został pokonany.
Podeszli do mnie pozostali, którym udało się przeżyć walkę ze łzami w oczach dziękując mi za przybycie. A byłem tu tylko dzięki przypadkowi i losowi.
Musiałem zapewnić, że wystarcza mi fakt ich bezpieczeństwa jako nagroda, po czym ruszyłem spiesznie dalej w drogę. Zbyt wiele czasu straciłem przez tę przygodę, a im bliżej granicy, tym kraina stawała się co raz mniej bezpieczna. Jednakże brnąć trzeba było naprzód.
Słońce już minęło zenit, kiedy dotarłem do podnóży gór. Nade mną sterczały niczym zęby starożytnego smoczyska, ostre, nagie skały. Przez masyw wiodła kręta ścieżka, wijąc się niczym długi wąż między skałami, wcinając się głęboko pomiędzy białe szczyty. Droga okazała się nad podziw spokojna, nie licząc drobnego starcia z bandą rabusi, którym wystarczyła para celnych strzał, by skutecznie przepędzić resztę. Na pościg czasu nie było, a i niewielu wędrowców zapuszczało się w te strony w obawie przed niebezpieczeństwem.
Wczesnym popołudniem oczom mym ukazała się rozległa równina, gdzie daleko przede mną, na południowym wschodzie dostrzegłem cel mojej podróży.
Dotarłem na miejsce dopiero dzień przed przewidywanymi zdarzeniami. Obóz wrzał w podnieceniu, trwały przygotowania, ostatnie ćwiczenia. Wjeżdżając przez północną bramę prowizorycznie skleconą na miejscu i minięciu wartowników oczom ukazywał się widok rozległego terenu, pokrytego wydeptaną już trawą. Po lewej stronie rozstawione były namioty większe i mniejsze, piękne i te przeciętnej urody. Po prawo rozciągały się toporne zagrody, za którymi miejsca przeznaczono dla niezliczonych koni. Obok dostrzec można było jeźdźców na owych pięknych stworzeniach, którzy z dumą cwałowali i kłusowali, próbując swe umiejętności na wypchanych worach, czy drewnianych kłodach, lub też walcząc z wyimaginowanym przeciwnikiem. Widok niektórych z tych mężów budził dumę w sercu. Cóż za precyzja, cóż za szybkość, perfekcyjna płynność, cudowne.
Na wprost mnie biegła trawiasta droga, rozdzielająca stadninę od namiotów (i kto wie co od czego jeszcze), na której dalekim końcu, przy drugim wylocie obozowiska, znajdowała się południowa brama. Od głównego traktu biegły liczne mniejsze ścieżyny, prowadzące do różnych zakamarków. Westchnąłem urzeczony.
Podbiegł do mnie jakiś młody chłopak, liczący nie więcej jak kilkanaście lat, prosząc o przekazanie mego rumaka. Zsiadłszy z konia, oddałem lejce w ręce pazia, który zabrał go w miejsce przeznaczone dla najlepszych zwierząt, gdzie miano go rozkulbaczyć i się nim zająć. Sam skierowałem swe kroki w lewo, w stronę namiotów, ku największemu z nich. Położony był pośrodku placu, zdobiony wyszyciami i chorągiewkami. Idąc z lekkim sercem i podniesioną głową widziałem twarze znane jak i obce, których właściciele skłaniali nieznacznie swe głowy w geście powitania. Z niekrytym uśmiechem odwzajemniałem ukłon.
–Gerund! Stary draniu, jesteś wreszcie! – Zmierzał do mnie z pomiędzy namiotów człowiek w średnim wieku, potężnej postury, szczerząc do mnie równe, białe zęby. Odziany był w zdobiony lekki strój polowy, piękny w swej prostocie. – Wyczekujemy Cię już od kilku dni z niecierpliwością, czy odpowiesz na prośbę.
–Berin, witaj! Widzę, że i Ty dałeś się wciągnąć w tę zabawę. – Odrzekłem z niemniejszą radością. – Wybacz spóźnienie. Wiesz jakie mamy w tych czasach bezpieczne okolice i szlaki. Ale w miarę możności spinałem konia, by zdążyć przed jutrem. Nie mógłbym przegapić przecie zabawy z naszymi znajomkami – rzekłem ironicznie.
Berin zarechotał otwarcie.
–Istotnie zapowiada się przednie spotkanie. Nie zabraknie tych szumowin dla nikogo. Ale po szczegóły idź do króla, oczekuje Cię.
Pomaszerowałem więc dalej w pierwotnym kierunku, by w końcu dotrzeć pod wejście. Dwaj gwardziści bez słowa rozsunęli broń pozwalając mi swobodnie przejść.
Wszedłem do wnętrza i mym oczom ukazał się duży stół i krzesła, zapewne przeznaczone w głównej mierze na zebrania. Na filarach powieszone były jasno świecące lampy, mimo iż popołudniowe promienie słońca dostawały się w pewnym stopniu do środka przez białe, płócienne ściany, tworząc delikatny półmrok.
Z wejścia po przeciwnej stronie tej salki wyszedł człowiek w sile wieku, o czym świadczyły śnieżne włosy i bródka, a także liczne lata trosk wypisane na twarzy. Szedł jednak, jak gdyby młodzieńczy duch brał w nim górę. Ubrany w sięgającą kostek niebieską tunikę, z wyszytymi czerwono-złotymi motywami, w barwach Zargrosu.
–Bądź pozdrowiony królu. Zechciej wybaczyć późne przybycie, lecz ile tylko tchu, zmierzałem tutaj, by wesprzeć Was radą i mieczem. Tak więc na progu bitwy, lecz jestem.
–Witaj Panie. Raduje me serce fakt, że jesteś tutaj z nami, nawet zjawiając się późno. Lecz nie czas pojawienia się, lecz sama obecność jest nam najdroższa. Przyjmij wyrazy wdzięczności.
Kładąc dłoń na piersi skłoniłem w milczeniu głową na znak poszanowania mego rozmówcy.
–Jakie wieści donieśli wasi zwiadowcy? Jak się mają sprawy obozowe a zarazem i poza nim? – Zapytałem z ciekawością, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej.
–Jak widzisz za obóz przyjęliśmy równinę Trahet, będąc osłoniętymi od wschodu przez Ebrę. Z tamtej też strony maszerują w naszym kierunku Szaroskórzy. Rzeka powinna chronić nas przed niespodziewanymi podjazdami. Na północ i południe rozesłane są patrole, które dostarczają nam informacji o tamtejszej sytuacji. Kilkukrotnie starli się ze zwiadowcami wroga, którzy rozbili nam niestety kilka grup. Jeśli chodzi o siły przeciwnika, mamy różne informacje. Najpewniejsze wydają się te mówiące o ich przewadze liczebnej, jednakże pod względem wyposażenia, przygotowania i uzbrojenia przewyższamy ich znacznie. Spodziewamy się dotarcia agresora jutro późnym popołudniem, wypowiadając bitwę po tej stronie rzeki, między nią, a granicą obozu. Tak też prezentuje się ogólny stan rzeczy na dzień dzisiejszy.
Zdjąłem lekki pancerz, który wciąż miałem na sobie i dalsza rozmowa zeszła nam na wymienianiu informacji nie związanych już z obecną sytuacją, nowinkach w świecie. Rozmawialiśmy, aż słońce nie skryło swego pomarańczowego oblicza za górami na zachodzie, spowijając równinę w mroku nocy.
Zwiedziwszy jeszcze obóz i spotkaniu wielu starych przyjaciół w mieczu, z którymi to też nie żałowałem słowa, udałem się do własnego namiotu, szybko rozstawionego po moim przybyciu obok królewskiego.
Mimo długiej podróży nie mogłem spać. Mam przeczucie. Przeczucie, które nigdy mnie nie zawodzi. Czy to instynkt, czy wyczulenie na pojawiające się napięcie niesione z wiatrem, trudno powiedzieć.
Chłód nocy zaczął wdzierać się niepostrzeżenie do obozu, księżyc świecił jasno pokazując część swej twarzy na nieboskłonie, przyćmiewając egoistycznie blaski licznych gwiazd swoim własnym.
W takiej niczym nie mąconej ciszy założyłem na siebie pełny rynsztunek. Wielu powie: nie można samemu założyć wszystkich elementów pancerza. Muszę dla takich niedowiarków zaznaczyć, że moja zbroja do zwyczajnych nie należy, a lata doświadczeń i zdobywania umiejętności pozwoliły mi wykuć ją twardą, a jednocześnie lekką, piękną i bezszelestną, z mocowaniami, które pozwalały na błyskawiczne jej przywdzianie w momencie potrzeby.
W takim stroju wyszedłem w noc. Ruszyłem cicho między namiotami w stronę rzeki na wschodzie niczym cień, pobłyskujący od czasu do czasu odbiciem księżyca na gładkiej powierzchni metalu. Po niedługim czasie marszu dotarłem nad rzekę i zaszyłem się w ciemnościach rzucanych przez kilka drzew stojących razem zaraz nad brzegiem, tak iż korzenie zdawały się sięgać swymi długimi palcami, by zaczerpnąć życiodajnej wody.
Obserwowałem ruch po przeciwnej stronie rzeki. Dostrzegłem w oddali wyraźne sylwetki jakichś postaci skupionych w znacznej grupie, które najwidoczniej szykowały się do przeprawy na drugi brzeg, klecąc naprędce tratwy. Fakt, że nieznajomi po przeciwnej stronie mieli lekkie zbroje, umożliwiające szybkie wykonanie zadania i powrót bez zbędnego ociągania się z powrotem jasno dał mi do zrozumienia, co się szykuje.
Nie myśląc wiele dobyłem łuku i wypuściłem strzałę. Jeden z napastników z jęknięciem osunął się do wody z głuchym pluśnięciem. Za raz po nim dwóch kolejnych rąbnęło w ziemię bez życia. Rozległ się ryk wściekłości, przypominający ochrypły jazgot. Tratwy były już jednak niemal gotowe, więc szaroskóre stwory dopadłszy ich zaczęły pospieszną przeprawę w moją stronę. Na brzegu została tylko garstka, która nie miała na czym przebyć jeszcze rzeki.
Chwyciłem za róg przypięty do pasa i zadąłem donośnie długo raz, drugi i trzeci. Echo poniosło w chłodną dal nocy przejmujące brzmienie, odbijające się potężnie od gór i drzew, wędrujące pospiesznie przez dolinę. Usłyszałem w obozie za plecami poruszenie. Już wiedziano, skąd nadszedł sygnał i co oznaczał.
Nie było jednak czasu, by się interesować tą krzątaniną. Musiałem dać sojusznikom jak najwięcej czasu na konieczne przygotowania do walki. Dalej też grałem bitewną melodię swego oddanego łuku, śląc zabójcze strzały bezbłędnie w jeszcze żywe cele, słysząc przekleństwa i wycie dochodzące znad tafli wody. Dostrzeżono mnie wkrótce. Zobaczyłem wnet napięte w odwecie łuki i wycelowane we mnie brudne i zardzewiałe groty strzał. Czas było zmienić osprzęt. W momencie dzierżyłem już pewnie w rękach dużą, okrągłą tarczę oraz mój ukochany miecz.
Chwila oczekiwania. Pierwsi przeciwnicy dopadli brzegu. Już byłem w miejscu ich wylądowania.
Błyszcząc lodowatym blaskiem księżyca, niczym biały płomień wystrzelony z ciemności przez tajemną siłę raził miecz mój, zadając równie zimne dotknięcia, których chłód wydzierał życie z plugawych istot. Wśród przekleństw i krzyku przerażenia dostrzegłem wahanie wroga. Wiedzieli, kto stoi naprzeciw nich. Nie dałem im jednak czasu do namysłu. Już kolejne tratwy sięgały brzegu, kolejne jednostki wysypywały się na ląd. Ciąłem okrutnie pod ciemnym niebem, z którego przyćmione przez księżyc spokojne gwiazdy przyglądały się w milczeniu temu zamieszaniu daleko na ziemi.
Miecz zgrzytał o metal, tarcza głucho dudniła odbijając ciosy i zadając uderzenia ze zwielokrotnioną siłą. Przeciwników jednak wciąż przybywało, co wymuszało na mnie powolne cofanie się w stronę obozu. Część napastników mijając mnie pobiegła wprost ku granicy obozu. Nie mogłem już utrzymać wszystkich na dystans.
Wtem usłyszałem miły dla ucha dźwięk. Świst, zgrzyt i głuche jęknięcia padających na ziemię Szaroskórych. Wojska Zargosu dołączyły do walki, obóz był broniony i bezpieczny. Wnet przyłączyły się do mnie postacie w pięknych zbrojach, rażąc bezlitośnie wroga.
–Szelmo! Samemu się bawić, kiedy reszta śpi?! Hańba! – Armdred, jeden z najwierniejszych przyjaciół stanął obok ze śmiechem, powalając na ziemię mojego przeciwnika. – Trzymasz się?
–Spóźnia się i myśli, że mu wszystko wolno… – Berin już był obok młócąc stalą, niczym wiatrak, zbierając obfite żniwo.
-Trzeba było siedzieć czujnie i czekać. A że woleliście chrapać, to zacząłem bez Was. – Nie kryłem szczerego śmiechu, dobywającego się zza zasłony hełmu.
Dobiegli kolejni i walka rozgorzała na dobre, a krzyki i huk stali skutecznie uniemożliwiły nam dalszą pogawędkę. Mimo zmęczenia nie ustępowałem pola, stojąc ramię w ramię z towarzyszami, spychając wrogów w wodę, gdzie miał wkrótce dopełnić się ich los. Kiedy jasne już było, że zasadzka okazała się fiaskiem, przeciwnik rozpoczął paniczny odwrót, uciekając na tratwy. Na środku rzeki byli jednak łatwym celem dla łuczników. Na drugą stronę nie dotarł żyw żaden.
Tej nocy bitwa była nasza.