Czasem tak jest, że nostalgia dopada człowieka w najmniej spodziewanym momencie i nie zamierza dać mu spokoju. Tak właśnie było, gdy jakiś czas temu pojawiła się w księgarniach McDusia — kolejna powieść Małgorzaty Musierowicz. Teraz nie będę ukrywać, że wywołała we mnie mieszane uczucia: w końcu nadal jest to opowieść o świecie, który pokochałam całą duszą. Z drugiej jednak strony — nie śledzi się go już z takim entuzjazmem jak kiedyś.

Moje serce najpierw oczarował Bobcio organizujący imponujące ognisko w stylu Nerona — trzeba przyznać, że wykazał się ułańską fantazją. Musierowicz w niezwykle ciepły i sympatyczny sposób wykreowała obraz jego rodziny, która jest może trochę niezaradna, ale jednocześnie wydaje się niezastąpiona.

Kolejnym objawieniem stało się Opium w rosole ze względu na zabawne perypetie miłosne romantycznego Maćka Ogorzałki oraz rzeczowej Kreski. Drugim plusem tej książki było stworzenie zagadkowej Genowefy, która pojawia się, znika, ale zawsze ma wpływ na działania innych bohaterów.

Wreszcie mój ukochany tom w pełni poświęcony Genowefie (tak naprawdę Aurelii) — Dziecko piątku. Piękna, subtelna historia o tym, że pierwszy krok jest zawsze najtrudniejszy, a przy tym ciekawe studium tak niezwykłej postaci jak Aurelia.

Również pozostałe tomy (do Języka Trolli) czytało się bardzo dobrze. Musierowicz potrafiła opisać domy, w których ciepło, zrozumienie i współczucie nie stały się czymś wstydliwym lub zbędnym. Do jej bohaterów chce się powracać niezależnie od wieku, a ich perypetie stanowią odtrutkę na szarą rzeczywistość. Dużą rolę odgrywają także: humorystyczne epizody, różnorodność charakterów i atmosfera — nie da się jej uchwycić, ale bez niej książki Musierowicz nie przyciągałyby kolejnych czytelników. Coś jednak zmieniło się we wspomnianym Języku Trolli, stało się też widoczne w McDusi. Czyżby zmęczenie autorki? A może po prostu wyczerpanie pomysłów na ciekawą fabułę?

Czego zabrakło? Przede wszystkim głównego tematu. Niby pojawia się córka Kreski, a Laura szykuje się do ślubu, ale… wieje nudą. Ktoś coś pomyślał, powiedział i tyle. Nawet wątek miłosny Magdusi nie jest zajmujący.

Wydaje mi się, że ten problem ma związek także z tym, iż ostatnie tomy praktycznie są poświęcone tylko Borejkom — a ja chciałabym znowu odwiedzić Żaków lub Bitnerów — taka zmiana wyszłaby na dobre Jeżycjadzie, bo przypomniałaby
o starych (bardzo lubianych) bohaterach. Nawet jeżeli pojawia się ktoś z wcześniejszych książek — to tylko na moment.

Właśnie. I tu pojawia się kolejna kwestia. Problemem są Borejkowie. Dobra/miła/kochająca Gabrysia — jak wiele lukru można wtłoczyć w tę postać?! Na początku odważna dziewczyna, ostatecznie przemieniła się w wiecznie cierpiącą kobietę — w ostatnich tomach niesamowita dobroć Gabrieli zaczęła się robić naprawdę męcząca. Również Ignacy Borejko z tymi swoimi kazaniami na temat moralności budzi coraz mniejszą sympatię. Może dlatego, iż brakuje humoru? Wiem, że te zagadnienia są dla nich bliskie, ale nadmiar dydaktyzmu potrafi każdego zniechęcić. Jest słodko, wzruszająco, bezkonfliktowo, wszyscy się kochają i nawet buntownicze charaktery muszą w końcu ulec sile rodziny Borejków. Wystarczy wspomnieć Laurę czy córkę Kreski — Magdę. Czy tylko tak można być szczęśliwym? Czy nawet niezależność musi być ostatecznie utracona? Brakuje mi kogoś tak wyrazistego, jak np. pyskata Idusia czy wiecznie kłótliwa Laura; brakuje mi silnego charakteru oraz nowych postaci, które wyróżniałyby się czymś na tle nieskazitelnej rodziny Borejków. Szkoda, że wszystko grzęźnie w słodko-ckliwej atmosferze.

To tylko moje skrótowe przemyślenia na ten temat — do zwięzłości nastraja piękna pogoda za oknem. Kolejną częścią Jeżycjady ma być Wnuczka do orzechów. Oby stała się powrotem do tego, co w całej serii było najlepsze — nie zaś kolejną pieśnią pochwalną na temat zalet duchowych Borejków.

Sylwia Kępa