Każdy czytelnik w czasie swojej książkowo-biblioteczno-księgarnianej odysei spotyka się z przedstawicielami różnych gatunków. Jednego dnia zagląda na półki z dziełami fantasy, by potem skupić swoją uwagę wyłącznie na prozie kryminalnej czy też historycznej. Wcześniej czy później musi jednak w jakiś sposób zetknąć się z pewnym regałem (na ogół dość imponującym), gdzie kryje się zakazana przyjemność. Cóż, może dodam dla jasności: dla jednych to przyjemność, dla innych zaś droga przez obrzydliwie słodki raj, naszpikowany zaskakującą ilością zbiegów okoliczności oraz poetyckim opisami, które mogą wzruszyć lub też wywołać atak histerycznego śmiechu. Mowa tu oczywiście o klasycznych, kiczowatych, pozbawionych większej wartości harlequinach. Dobry romans zasługuje na pochwałę i uznanie. Natomiast łzawy harlequin to zupełnie inna bajka. Panie i panowie — przyjrzyjmy się więc temu gatunkowi. Bez taryfy ulgowej i zbędnych sentymentów.

Pierwszy rzut oka

Niepozorna objętość, drobniuteńka czcionka, słabej jakości papier — ale to nic! Bo najważniejsza jest treść (miłość, miłość, jeszcze raz miłość). Stałym elementem okładki jest widok szczęśliwej pary — młodej, ładnej i zakochanej. Stanowi on przedsmak historii zawartej w harlequinie. Aż chce się czytać o ich perypetiach, nieprawdaż?

Żeby nie było zbyt łatwo — harlequin ma swoje odmiany. Jest więc wersja Romance, czyli dużo romantyzmu i jeszcze więcej przeszkód na drodze do szczęścia zakochanych. Medical — niewinna, łagodna pielęgniarka i nieszczęśliwy pacjent skrzywdzony przez pożar/wypadek/zły los/byłą dziewczynę/stado zirytowanych gronostajów. Dobrze, z ostatnią możliwością jeszcze się nie spotkałam, ale nie miałabym nic przeciwko — zawsze to jakaś nowość. Oprócz tego można zetknąć się z harlequinem Desire (upojna noc i nowe przeżycia erotyczne w okolicach 115 strony). Jest także Temptation oraz kilka innych rodzajów, ale w zasadzie różnice między nimi nie są wielkie.

Ma być miłość? Jest! Piękni bohaterowie? Są! Wzruszenia? I owszem! Elementy choć odrobinę prawdopodobne? Ekhm… Tego pytania nie było.

Ona cnotliwa… i on ideał…

Harlequiny bazują na stereotypach. Można stwierdzić: w porządku, wiele dzieł opiera się na nich i nikomu to nie przeszkadza. Problem tkwi jednak w tym, że korzystanie z nich jest dobre, gdy odbywa się na zasadzie gry literackiej lub też parodii. Harlequiny natomiast traktują je w dosłowny sposób. Co gorsza, nawet nie próbują udawać, że jest inaczej.

Dlatego też wszystko jest w nich zarysowane bardzo wyrazistą kreską. Od pierwszej strony wiem kto, z kim, dlaczego tak (lub nie). Doskonale wiemy jakie będzie zakończenie, choć teoretycznie przeszkody są tak wielkie, że prawie nie do przejścia. Porządne zarysowanie psychiki bohaterów? Gdzie tam! Wiarygodny ciąg przyczynowo-skutkowy? A co to? Miłość wybucha nagle, niespodziewanie, czasem nawet nie wiadomo skąd się wzięła. Bo w harlequinach nie dzieje się nic konkretnego — ot, kilka nieznaczących zdarzeń, dialogów o niczym i już, gotowe!

Piękna oblubienica i jej równie zacny adorator przypominają bardziej chodzące na dwóch nogach stereotypy idealnej kobiety oraz jej wspaniałego mężczyzny niż parę przeciętnych bohaterów, którzy mają swoje wady i słabości. Tutaj możemy zauważyć kilka wariantów kreowania postaci. Każdy z nich zasługuje na odrobinę uwagi.

Panna idealna w każdym calu — posiada egzotyczne lub bardzo poetyckie imię(np. Laurel, Luisa, Angelica, Sara).Piękna, wiotka, o wielkich oczach (wyrażających najczęściej zdumienie/osłupienie/zachwyt). W ogóle ładna buzia idzie w parze z dobrym sercem — bardzo dobrym. Lubi się poświęcać (nawet jak nie trzeba). Uwielbia małe dzieci oraz zwierzątka; kocha swoją rodzinę i nieszczęśliwych mężczyzn, którym może nieść pociechę. Poza tym miała smutne dzieciństwo, albo była szarą myszką, albo została zraniona przez dawnego ukochanego, albo jest po prostu chodzącym ideałem i należy ją podziwiać. Przeżywa wielkie rozterki — podobno, bo w treści harlequinów trudno znaleźć głębszy opis jej emocji niż policzki zarumienione z zawstydzenia. Niezależnie od wszystkiego łagodność, współczucie, empatia zostają wynagrodzone — tu wielkie zdziwienie — ukochanym mężczyzną. Brakuje tylko zachodzącego słońca, delfinów, łabędzi i tęczy — jednocześnie.

Wyśniony pan perfekcyjny — o imieniu nie mniej fantazyjnym (skąd oni je biorą?!) — Dante, Cristiano, Eli, Jonathan. Na początku może być wrednym i pozbawionym uczuć łamaczem niewieścich serc, ale pod zbawiennym (?) wpływem niewinnej bohaterki zamienia się w przyzwoitego oraz trochę nudnego mężczyznę, który nie wyobraża sobie życia bez swojej damy. Przystojny, bogaty, zapracowany, szorstki, o ciemnych oczach i wspaniałych włosach. Zjawia się znikąd, ale zostaje na dobre — takie życie. Sam jego widok budzi szybsze bicie serca przyszłej narzeczonej. Początkowa niechęć… iiii… tak! Od obojętności do gorącego uczucia. Jego przeżycia i rozmyślania są równie głębokie jak niezgłębiona głębia przydomowej sadzawki. W zasadzie taki bohater ma dobrze wyglądać i pozwalać się adorować. Czasem ma do wypowiedzenia BARDZO istotne słowa, które mogą zaważyć na dalszym rozwoju wydarzeń (np. „Jest tylko jedno łóżko”, „Skoczymy do Centennial kupić coś do jedzenia”, „Przed wyjazdem zakręciłem kaloryfer. Przepraszam” ).To bardzo odpowiedzialne zadanie.

Jej oczy, błękitne niczym…

Najbardziej fascynują mnie jednak w harlequinach niesamowicie charakterystyczne maniery językowe, które sprawiają, że nie można ich pomylić z niczym innymi.

Samo stworzenie atrakcyjnego tytułu dla takiego dziełka jest już dużym wyzwaniem. Tytuł musi być intrygujący, powinien też oddawać nastrój harlequina. Obok przeciętnych tytułów pojawiają się takie perełki jak: Za bogaty na męża (buuu…), Na ostrzu noża, Żona z katalogu, Upojny zapach lewkonii… Osobiście chciałabym kiedyś zobaczyć harlequin o tytule Ona może, on nie chce i drugim tom On chce, a ją boli głowa. Myślę, że byłby to wydawniczy hit.

Sama kwestia tytułów pokazuje, iż z zawartością nie będzie lepiej. W tym świecie nawet głupie parzenie kawy urasta do mistycznego rytuału, bo łączy się z ukradkowym zerkaniem na bohatera. Nagromadzenie epitetów, wyszukanych porównań budzi osłupienie i poczucie dysonansu między przedstawioną sytuacją a sposobem jej opisania — żeby to zrozumieć trzeba przeczytać chociaż jeden harlequin. Nie da się inaczej tego ogarnąć. Naprawdę.

Patos, kwiecista mowa oraz sztywne dialogi o niczym i górnolotne stwierdzenia — oto kolorowy raj, który czasem bardziej przypomina pułapkę bez wyjścia. Nadmiar sielankowych opisów może być zabójczy dla zdrowia tak samo jak zbyt dużo cukru. Choć może z drugiej strony właśnie o taki efekt chodzi? Nie mam pojęcia.

 

To tylko kilka wybranych kwestii, które przyciągnęły moją uwagę w trakcie czytania harlequinów. Nie będę ukrywać, że była to droga przez czytelnicze piekło. Szanuję różne gusta czytelnicze, ale dla mnie ten gatunek pozostaje czymś tak naiwnym, absurdalnie patetycznym i przewidywalnym, że jego przedstawicieli omijam szerokim łukiem. Cóż, najwyraźniej „ogrody miłości” nie są przeznaczone dla każdego. Ale myślę, że jakoś będę z tym żyć.

Sylwia Kępa