Jest nam niezwykle miło powitać w gronie naszych redaktorów nową koleżankę, Olę Kaczmarek. Dzisiaj przedstawiamy Wam zarówno jej osobę, jak i rozmowę, którą przeprowadziła z Anną Ficner-Ogonowską: o sensie tego, co się robi, dobrych duchach i „alibi na szczęście”.
Aleksandra Kaczmarek
Gdybym miała utożsamić się z bohaterem wybranej książki, to byłby to pies Enzo ze „Sztuki ścigania się w deszczu” Gartha Steina. Już wielokrotnie powtarzano mi, że posiadam zdolności detektywistyczne . A ja po prostu uważnie patrzę. Mojej czujności nie uśpią wykwalifikowani specjaliści od marketingu, a obserwacja człowieka od strony jego wnętrza to prawdziwe wyzwanie. Dlatego tak trudno ścigać się po mokrej drodze, bo trzeba wziąć odpowiedzialność za siebie i innych. Nie każdy chce, nie każdy potrafi. Enzo zaryzykował, patrzył sercem i serce w drugim dostrzegał, był zawsze wierny.
Na co dzień kocham grać na pianinie, łapać każdy promień słońca, jeździć na rowerze i piec pyszne ciasteczka.
– – –
Pisała dla siebie, a potajemnie wysłaną przez męża książką wzruszyła redaktorów wydawnictwa. Teraz marzy, by „Alibi na szczęście” przypadło do gustu polskim czytelnikom. Przyznaje, że nie potrafiłaby pisać o czymś, w co nie wierzy. Cały czas była blisko swoich bohaterów: „Czasem za Dominiką musiałam biec, a Hankę zmuszać do szybszych kroków…” O książce Anny Ficner-Ogonowskiej pisze Aleksandra Kaczmarek.
Dla pani Anny był to z pozoru zwyczajny poranek – aromatyczna kawa, śniadanie dla dzieci i… nietuzinkowe pytanie męża, gdzie chciałaby wydać swoją książkę:
– Odpowiedziałam więc niezobowiązująco, że tak najbardziej w wydawnictwie Znak. Zawsze byłam niepoprawną marzycielką. Nie mogłam wtedy wiedzieć, że mój mąż już układał sobie w głowie pewien plan działania.
Będąc na urlopie wychowawczym, pani Anna zaczęła pisać „Alibi na szczęście” przede wszystkim dla siebie. Przyznaje, że była to odskocznia od codzienności, obowiązków. Po prostu chwila dla niej:
– Przeczytałam pewną książkę. Historia mnie urzekła, jednak nie do końca spodobał mi się sposób jej przedstawienia. Pomyślałam, że zrobiłabym to wszystko inaczej. Ta myśl sprawiła, że sama zaczęłam opisywać, co prawda inną historię, ale żyjącą we mnie od wielu lat. Tak to się wszystko zaczęło…
Najpierw kupiła zeszyty i czarne cienkopisy. Początkowo nie przyznawała się nikomu do nowego pomysłu. Chciała dojrzeć i przekonać się, czy obrała właściwą drogę. Pisanie sprawiało jej niewyobrażalną radość. Każda chwila z książką przynosiła zadowolenie i przeświadczenie, że nareszcie robi coś ważnego – może się w pełni realizować. Pani Anna przyznaje, że z satysfakcją łączyła prozę życia codziennego z kolejnymi epizodami bohaterów swojej książki:
– Kiedy przyznałam się bliskim do tego co robię, wtedy dopiero zaczęła się zabawa na całego. Pamiętam, że mój mąż pewnej soboty skończywszy czytać jakiś fragment powiedział: „wiesz co, nie rób dziś obiadu, po prostu usiądź i pisz dalej”. To wówczas pierwszy raz pomyślałam, że może „Alibi…” piszę też dla innych. Niesamowite uczucie.
Od początku była przekonana, że to, co robi ma swój głęboki sens. Ale przychodziły też dni, kiedy myślała, że dalej nie da rady, że nie będzie potrafiła sprawnie wylać na papier tego, co jej w duszy gra. Wtedy z pomocą przychodziła przyjaciółka, która swoją obecnością i ciepłymi słowami motywowała do dalszej pracy. Był taki jeden moment, kiedy autorka odłożyła tekst na półkę:
– Pamiętam dokładnie kiedy to było. W powieści jest taki fragment, w którym moja bohaterka pisze list. Napisałam go w dziesięć minut, co więcej – jest to chyba jedyny tekst, którego później zupełnie nie poprawiłam. Napisałam go i poczułam się skrajnie wykończona. Doszłam do wniosku, że muszę odpocząć, odciąć się chociaż trochę od powieściowego życia. Przez dwa tygodnie nie zajrzałam do książki. Tęskniłam za pisaniem, ale jednocześnie miałam świadomość, że przymusowy urlop dobrze mi zrobi. Potem z ogromną radością wróciłam do pisania i poszło jak z płatka.
Przyjemność z czytania miała również redaktor wydawnictwa, która swoim stwierdzeniem o „sprawnym piórze” autorki wywołała na jej twarzy uśmiech niedowierzania. Miliony razy czytała maila, w którym Znak wyrażał chęć współpracy. Nadal nie może uwierzyć w to, co się dzieje:
– Mój czteroletni synek, gdy widzi okładkę „Alibi…” mówi: „O! Mama! Mama!”. Czternastoletnia córka cieszy się na swój zbuntowany sposób mówiąc: „Tylko proszę cię, nie gwiazdorz”. A mąż milczy, ale patrzy na mnie tak, że wiem doskonale, że się cieszy i jest dumny.
Bohaterów „Alibi na szczęście” łączy głęboka przyjaźń. W jej istnienie wierzy również sama autorka. Jak sama przyznaje, nie mogłaby pisać o czymś, czego nie jest pewna. W relacjach międzyosobowych ceni przede wszystkim zaangażowanie i współpracę. Wie, że trzeba doceniać innych, a dobro wróci do nas podwójnie:
– Nie możemy tylko czekać na dary drugiej strony. Chociaż umiejętność doceniania tego co dostajemy jest bardzo ważna. Powinniśmy brać, ale przede wszystkim dawać i to z uśmiechem, bo inaczej po prostu będziemy myśleć, że prawdziwa przyjaźń zdarza się tylko w książkach.
„Alibi na szczęście” to powieść pełna zapachów, słońca i życiowych wartości. Dobrym duchem powieści jest jedna z bohaterek, pani Irenka, z którą można szczerze porozmawiać i delektować się szarlotką o każdej porze dnia. Gdzie w realnym świecie można znaleźć takie miejsce? Autorka przekonuje, że to żadna tajemnica!
– Trzeba po prostu zwolnić życiowy bieg, przynajmniej na małą chwilkę. Iść do sklepu, kupić pomidory malinowe, wrócić do domu, rozkroić takiego pomidora, powąchać, uśmiechnąć się do siebie, do bliskich i okaże się, że pani Irenka jest jak szczęście. Nie mieszka daleko tylko jest bardzo blisko. Powinniśmy tylko nauczyć się ją, je dostrzegać i z nią, z nim żyć…
Prawdziwym szczęściem dla pani Ani jest zdrowie – własne i najbliższych – oraz miłość i przyjaźń. Taka jest też jej książka – pełna wartości. Niby prostych i banalnych, ale bez nich życie nie ma najmniejszego sensu. Autorka podkreśla, że gdy mamy wokół siebie życzliwe nam osoby, możemy spełniać marzenia. A marzyć warto, o czym przekonują ją ci, których spotyka na swojej drodze.
W powieści znajdziemy też wiele cennych wskazówek i myśli. Podczas gdy bohaterki oglądają telewizyjny wywiad z pisarzem, dziennikarz zadaje pytanie: „Gdyby mógł pan mieć trzecie oko, żeby uważniej patrzeć na świat, to gdzie chciałby je pan mieć?” Zainteresowanych reakcją autora odsyłamy do lektury książki. Anna Ficner-Ogonowska zapytana o to samo, odpowiedziała:
– Myślę, że w zupełności wystarczają mi te dwa, które posiadam. Jestem typem człowieka, który odbiera świat wszystkimi zmysłami, a zmysł wzroku mam wyjątkowo czujny. Do tego stopnia, że czasami widzę to, czego nie powinnam, albo to, czego nie chciałbym zobaczyć. Ale może powinnam się cieszyć, bo gdybym nie dostrzegała tak dokładnie pewnych rzeczy i zjawisk, to może nie potrafiłabym niczego napisać… Nie wiem… Sama nie wiem…
Będąca kontynuacją poprzedniej – książka „Krok do szczęścia” – trafiła do księgarń we wrześniu.