Renatę poznałam podczas przygotowań do Blogowigilii – świątecznego spotkania blogerów i vlogerów, które pod koniec grudnia odbyło się w Warszawie. Kiedy okazało się, że zabrakło rąk do ugotowania kilku tysięcy pierogów, Renata zagoniła parę osób, w tym mnie, do kuchni i z werwą zarządziła akcję ratunkową, podczas której wrzucaliśmy wspomniane pierogi do wielkich naczyń z wrzącą wodą, przerzucaliśmy potem do innych, z zimną wodą, a na końcu poławialiśmy – jak rybak złote rybki. Dzięki jej opanowaniu i doskonałemu zorganizowaniu udało nam się okiełznać zastany armagedon i wszyscy mieli co jeść. Kiedy później okazało się, że Renata swego czasu zajmowała się tłumaczeniem ukraińskiej literatury, pomyślałam, że to doskonała okazja, by wypytać ją o sekrety tego zawodu i po cichu liczyłam na same konkrety – tak jak wtedy, w kuchni. Nie zawiodłam się. Serdecznie zapraszam Was do kolejnej odsłony cyklu 10 pytań!
—
1) Jak zaczęła się Twoja przygoda z książkami?
Oj, bardzo się zabawnie zaczęła, bo długo nie mogłam nauczyć się czytać i miałam z tym problemy w szkole. Któregoś dnia, chyba już w drugiej klasie, mama się zdenerwowała i zamknęła mnie w pokoju z lekturą. Powiedziała, że nie wyjdę, póki nie zacznę czytać. Nie wiem ile tam przesiedziałam płacząc i złoszcząc się na cały świat, ale w końcu zaczęłam czytać i od tej pory właściwie nie mogłam przestać.
Odkryłam, ile przygód można przeżyć po prostu czytając. Zresztą po tej pierwszej lekturze (dokładnie pamiętam, że był to „Jacek, Wacek i Pankracek”), podjęłam decyzję, że sama będę pisać, skoro to takie cudowne. Mama musiała mnie od książek odpędzać, a potem już się samo toczyło: od czytania przez pisanie nastoletniej poezji, opracowań naukowych, do tłumaczenia literatury ukraińskiej.
Teraz piszę bloga i bardzo mi to odpowiada, choć może któregoś dnia napiszę coś więcej.
2) Jak wyglądała Twoja “ścieżka kariery”? Jakie studia skończyłaś? Dlaczego skupiłaś się akurat na literaturze ukraińskiej?
Jestem z wykształcenia ukrainistą, więc po pierwsze siłą rzeczy tłumaczyłam literaturę ukraińską. Po drugie, od 1994 zaczęłam tłumaczyć sama dla siebie, żeby lepiej zrozumieć to, co czytam. Zwyczajnie fascynowałam się Ukrainą, jej kulturą, literaturą, historią. Pasja do tego kraju trwała dobrych piętnaście lat, a tak naprawdę do tej pory jest on bliski mojemu sercu. Po latach przecież jest się zbyt zżytym z tym wszystkim, ludźmi, dziejami, kulturą…
3) Czy Twoim zdaniem studia są w ogóle potrzebne, by pracować jako tłumacz?
Studia są konieczne każdemu człowiekowi, który choć trochę myśli o kulturze. Nie za bardzo sobie wyobrażam, że można nie być wykształconym w tym, w czym chce się pracować. Potwornie mnie mierzi to, że nowe generacje są tak słabo wykształcone, że nie mają pojęcia o tym, co ludzkość już wytworzyła, jakie dzieła, jakie nurty, jakie specyficzne osiągnięcia ma za sobą. Z ciężkim sercem patrzę na młodych ludzi, którym się wydaje, że właśnie odkryli Amerykę, robiąc, mówiąc, bądź pisząc totalne farmazony, albo bardzo płytkie, powierzchowne treści.
Sama, oprócz studiów, przez pięć lat brałam dodatkowo udział w niezwykle intensywnych warsztatach translatologicznych, prowadzonych przez Olę Hnatiuk i Adama Pomorskiego, dwójkę bardzo zasłużonych tłumaczy. Miałam szansę poznać osobiście znakomitych tłumaczy z Polski, Ukrainy, Rosji i Białorusi i od nich uczyć się zawodu, a przede wszystkim etosu pracy. Edukacja, warsztat, stałe podnoszenie własnych umiejętności i szlifowane ich pod okiem doświadczonych mistrzów to jest coś, czego niczym nie da się zastąpić. Talent na pewno nie wystarczy. Trzeba jeszcze szalenie dużo czytać i pracować nad własnym językiem, rozwijać go i kształcić. Też edukować się w czytaniu kontekstów, podtekstów, tła historycznego, kulturowego. Nawet osobista znajomość autora jest nadzwyczaj pomocna i ważna w procesie tłumaczenia.
4) Jakie cechy charakteru przydają się w pracy tłumacza?
Cierpliwość, pasja, poświęcenie, oddanie, zażartość, dążenie do celu pomimo przeszkód, dociekliwość. Stała chęć doskonalenia tego, co się robi. Etos pracy. Szacunek dla autora i książki – jeśli sobie na to zasługują oczywiście, ale rozumiem, że mówimy o tłumaczeniu literatury pięknej, a nie o ciułaniu szmiry na zlecenie. Wierność oryginałowi i bardzo dobra znajomość własnego języka. Właściwie to wszystko się przydaje w pracy tłumacza. Rozum na pewno się przydaje…
5) Co lubisz w pracy tłumacza?
Satysfakcję, kiedy uda się przegryźć przez wyjątkowo piękny, ale trudny fragment lub książkę. Satysfakcję i radość z tego, że można się czymś pięknym podzielić. Napięcie i drżenie, jakie towarzyszy tłumaczeniu, szczególnie na początku drogi, kiedy jeszcze nie wszystko się umie, ale z całych sił usiłuje się osiągnąć zamierzony efekt. Intelektualny wysiłek, wyzwania, jakie stawiają przed tłumaczem pisarze. Praca detektywa nad doszukiwaniem się sensów, odkrywaniem kontekstów, rozwiązywaniem zagadek. Dreszczyk emocji, jaki z tego wszystkiego płynie.
6) Czego nie lubisz w pracy tłumacza?
Mizernych pieniędzy, nieadekwatnych do pracy, jaką się w to wkłada. Wypalenia zawodowego. Tego, że wydawnictwa trzymają się sprawdzonych autorów, poczytnych, a nie chcą ryzykować z promowaniem mniej znanych pisarzy. Kiedy tłumaczysz trzecią czy czwartą książkę tego samego autora, mniej więcej wiesz już, co będzie dalej. Ja przestałam tłumaczyć pięć lat temu, choć moje ostatnie tłumaczenie „W gazetach tego nie napiszą” Tarasa Prochaśki wyszło dopiero wiosną 2014 r. Literatura ukraińska jest dość mała i po iluś tam latach znużyli mnie ci sami autorzy. Kilka ostatnich książek tłumaczyłam rozdziałami od końca do początku, żeby mi się mniej nudziło. Nie dlatego, że książki były słabe, tylko dlatego, że tłumacząc, wchodzisz w skórę autora, stajesz się nim. Myślisz i czujesz jak on i jego bohaterzy. I jeśli po raz enty wcielasz się w te same lub podobne postaci, to ci się już nie chce, bo to jednak nie jest twoje. Terapia przestaje działać, magia też.
7) Jak wygląda typowy dzień w pracy tłumacza?
Uch. No jak każdego człowieka przywiązanego do swojego komputera. Wstajesz rano, robisz kawę, odpalasz kompa, wieczorem go wyłączasz, wleczesz się do wyra. Egzystujesz między słownikami i książkami, biurko masz zastawione po brzegi, ciągle korespondujesz z pisarzem, redaktorami, albo przyjaciółmi w poszukiwaniu znaczeń i sensów nieznanych słów, idiomów, kontekstów. Jest to też żmudna, często ciężka praca, bo ten sam tekst musisz w kółko i w kółko czytać, redagować, czytać, redagować, a to można bez końca. Albo to kochasz i tym żyjesz, albo poszukaj czego innego.
8) Zabawna, straszna lub dziwna historyjka, która przydarzyła Ci się w Twojej pracy?
Nie pamiętam ani zabawnej, ani strasznej historyjki, choć może takie były. Opowiem za to dwie anegdotki.
Pierwsza jest taka, że swoje najpierwsze tłumaczenie zaczęłam jeszcze na pierwszym roku studiów, tylko dlatego, że nie rozumiałam ukraińskiego wystarczająco, by rozumieć poezję. To były dwa intymne cykle poezji Ihora Kałyncia. Na drugim roku do Krakowa przyjechała Ola Hnatiuk z Jurkiem Andruchowyczem i pierwszą jego książką, którą przetłumaczyła na polski. Podczas spotkania zapowiedziała kilka najbliższych publikacji, nad którymi pracuje, wymieniając między innymi tomik Kałyncia. Po spotkaniu podeszłam do niej zapytać, kiedy spodziewa się publikacji, bo moje tłumaczenia są już daleko posunięte, planuję je wydać w naszym studenckim czasopiśmie no i chciałabym to zrobić, zanim tomik się ukaże.
Nogi mi się trzęsły i ręce i głos pewnie też, a jak zobaczyłam wielkie oczy Oli, którymi się we mnie długo i bez słowa wpatrywała, myślałam, że zemdleję, albo zapadnę się ze wstydu pod ziemię. Że też mi taka głupota przyszła do głowy, żeby w ogóle pytać… Ola tymczasem powiedziała, że ona nie miała odwagi brać się za te najbardziej liryczne cykle Ihora, i że jeśli ja je zrobiłam, to prosi, żebym je wysłała do niej. Wysłałam, pomogła mi w redakcji i na wakacjach między drugim a trzecim rokiem studiów moje tłumaczenie zostało włączone w tomik „Podsumowując milczenie”.
Druga historia jest taka, że kiedy zaczęłam współpracę z Wydawnictwem Czarne miałam szczęście, bo dostał mi się znakomity redaktor, Filip Modrzejewski. Przepracowaliśmy razem parę książek i już nigdy potem z nikim tak dobrze mi się nie pracowało. Kiedy wysłałam do niego swoje pierwsze tłumaczenie (i aż musiałam teraz sprawdzić, czy to był Prochaśko, czy Andruchowycz; to ten pierwszy), korespondowaliśmy trochę, zanim odesłał redakcję. Bardzo chwalił tłumaczenie, że takie fajne, mam talent do tego, dobrze mi idzie, świetnie się to czyta, a potem przysłał „parę uwag, takich nieistotnych”. Bardzo byłam z siebie zadowolona, jak można się domyślić! I można się domyślić, jaki dramatyczny szok przeżyłam, kiedy otwarłam kopertę ze swoim zredagowanym przekładem. Była dosłownie cała, z góry do dołu czerwona! Była dramatycznie, równo od prawej do lewej i na każdym marginesie poznaczona, popisana, roiło się w niej od pytań, dociekań i zwracania uwagi na różne szczegóły, nie mówiąc nic o szyku zdań, kalkach językowych i innych oczywistościach…
Och, jak ja się wtedy nauczyłam pokory, pracując z tymi wszystkimi ludźmi, którzy orali mój warsztat w prawo i lewo, w przód i w tył! Mało kto dziś rozumie, jak cenną i ważną rolę odgrywają w literaturze porządni redaktorzy, których warsztat jest niebywale doświadczony. Jeśli czytacie książkę, którą źle się językowo czyta, prawie na pewno nie była porządnie zredagowana, zwłaszcza, jeśli tłumaczył ją tłumacz bez warsztatu. To niestety stała praktyka tanich lub komercyjnych wydawnictw, które oszczędzają tam, gdzie nie powinny. W Polsce do lat 90. mieliśmy tak wspaniałych tłumaczy i redaktorów literackich, że możemy wziąć dowolną książkę Czytelnika, zwłaszcza serię Nike, PIWu, cokolwiek i prawie w ciemno czytać. Językowo zawsze będzie doskonała. Dziś często trzeba wiedzieć, po które wydawnictwo, tłumacza, czy redaktora sięgnąć, żeby w ogóle się kłopotać czytaniem.
9) Trzy rady dla każdego, kto chce pracować jako tłumacz literatury?
Tłumaczowi z krwi i kości nic z tego, co napisałam powyżej tłumaczyć nie muszę, bo on to wszystko w swoim sercu wie. Powiem tylko, że jeśli poczuje wypalenie, niech zmieni zawód. To samo nie mija, a nikt nie płaci wystarczająco dobrze, żeby zrekompensować depresję… A jeśli już klepiecie chałturę, no cóż, róbcie to z jajem i z honorem. Złej literatury nie żal poprawić.
10) Co teraz czytasz?
Janusza Zajdla, „Limes Inferior”. Znakomity autor, świetna pozycja z zakresu tego, co mnie interesuje, czyli fantastyki społecznej, doskonały język. Oraz książkę z przepisami mojego ulubionego lekarza i dietetyka Joela Fuhrmana Eat To Live Cookbook. No i masę blogów.
Renata Rusnak o sobie: Blogerka na renatarusnak.com. Pisze o świadomości, ekologii, zdrowiu i odpowiedzialności społecznej. Również o nietypowych działaniach w kulturze. Recenzuje filmy i książki.
Przepytywała: Justyna Sekuła
Fot. Michał Zięba