Jest połowa listopada. Po całkowicie nie greckim spaghetti peperoncino usadowiłam się wreszcie na tarasie spoglądając na oddalone od Katarraktis pięć mil morskich wybrzeże Turcji, które będąc na wyciągnięcie ręki marzy mi się od mojego pierwszego dnia na wyspie.
Niebo ma ostro błękitny kolor lata tak jak i spokojne morze, którego głębia granatu zachwyca z każdym spojrzeniem przywołując wspomnienia wakacji. Na zakurzonym stoliku kładę kubek z parzącą się świeżą szałwią. Pies sąsiadów nie daje mi spokoju, mrużę oczy czekając aż słońce zajdzie za filar. Znudzona, odchylam się lekko na plastikowym krześle znajdując cień dla mojej twarzy, do ręki biorę książkę i otwieram ją na 172 stronie.
Jest środek zimy. W pokrytej śniegiem Pensylwanii właśnie skończyły się zapasy osnutych smakiem greckiego słońca zapasów. Po oliwkach, miodzie, oliwie i jakże cennych butelkach zawierających wysokoprocentowe trunki z najróżniejszych regionów Hellady pozostało już tylko wspomnienie. Wspomnienie to staje się pożywieniem wracających historii i nowych wypraw wokół greckiego stołu.
Katarraktis wypełnia się zapachem mastyksu. Za sklepową ladą siedzi osiemdziesięciotrzyletnia kobieta czyszcząca żywicę poopadaną z drzew pistacji kleistej; w okularach, z małą lampką pożyczoną z biurka wnuka, zgrubiałymi palcami przebiera mastyks. Widząc, że wybierając wino ukradkiem ją obserwuję, wygrzebuje z miseczki wypełnionej łzami zbielałej żywicy niewielki kawałek mastyksu, który ląduje na mojej otwartej dłoni. Przeżuwając mięknącą w moich ustach żywicę wracam spokojnym krokiem do domu, by znowu dać się zabrać w podróż po małych greckich kuchniach skrywających bogactwo śródziemnomorskich i bliskowschodnich smaków.
Christopher Bakken, autor „Smakując Grecję. Wyprawy po greckim stole” w kulinarnym świecie Hellady znajomości ma o wiele bardziej rozbudowane niż ja i moja miejscowa sprzedawczyni; Tesalia, Macedonia, Wyspy Egejskie, Peloponez… Zapraszany przez swoich greckich przyjaciół do lokalnych tawern, kuchni, na miejscowe uprawy win, zbiory oliwek, połowy w poszukiwaniu ośmiornic, czy zbiory cennego miodu tymiankowego przeżywa swego rodzaju kulturowo-kulinarną ekstazę.
Na Tasos przyjeżdża pomóc w zbiorach oliwek. Aluminiowymi szczypcami strąca z drzew oliwnych dziesiątki owoców, które niczym ciężkie krople deszczu, spadają na głowy wszystkim pomagającym przy zbiorach.
To musi być późna jesień.
Pickupy pełne kolorowych koszów wypełnionych dziesiątkami odmian oliwek wymijają mnie na szutrowej drodze, oferując podwózkę do najbliższej miejscowości. Mijam gaje oliwne, pod którymi na wyschniętej, popękanej ziemi porozkładane są czarne siatki łapiące w swoje sidła spadające oliwki. Dwa, trzy razy w tygodniu ubrani w kraciaste koszule właściciele gajów przyjeżdżają pozbierać opadłe plony, których pełne kosze lądują przed niebieskimi drzwiami nadmorskich miejscowości wyspy czekając na utopienie w beczkach solanki zmieszanej z octem.
Im dalej na południe, tym techniki zbioru oliwek wydają się być bardziej leniwe. Leniwe są też połowy ryb, którym bliżej do spotkań towarzyskich, niż prawdziwej pracy.
Każdego popołudnia tuż przed siedemnastą wychodzę do pracy spoglądając na morze pokryte ostatnimi promieniami słońca zachodzącego nad wyspą; cieśnina łącząca europejską Chios i azjatycką Turcję wypełniona jest kolorowymi łódeczkami dryfującymi jedna obok drugiej. Podświadomie słyszę ciche rozmowy pomiędzy rybakami czekającymi na sąsiednich łódkach aż ich sieci wypełnią się małymi rybkami, które wieczorami zobaczę w porcie w wielkich czarnych beczkach gotowe do sprzedaży miejscowym tawernom.
Wracając z pracy minę młodych wędkarzy siedzących na oparciu obdrapanej portowej ławki, z ćmiącymi się papierosami w dłoniach, cichym głosem rozmawiają o tym, jak minął im kolejny dzień; dzień niczym nie różniący się od poprzedniego. Powiemy sobie jak co wieczór jasas, wymienimy się uśmiechami, aż w końcu wszyscy wrócimy do naszej codziennej rutyny. Chios, tak jak każda grecka wyspa, ma swoje tempo, którym żyje od stuleci.
Siga, siga.
Powoli, powoli.
W północnej części Morza Egejskiego połowy to też nie do końca praca; to trochę jak ucieczka od rzeczywistości, chwila dla siebie, która potrafi dostarczyć więcej adrenaliny niż skok na bungee. Ja jednak, w przeciwieństwie do Bakkena, polowania na ośmiornice i barweny zostawię profesjonalistom zadowalając się włoskim spaghetti peperoncino zaserwowanym przez mojego sycylijskiego współlokatora. Włoskie są też makarony uchodzące na Chios za miejscowe; przywiezione pod koniec XIV wieku wraz z genueńskimi kupcami zadomowiły się na wyspie. Po późniejszych Osmanach zostało za to loukumi, którego dwie kostki położę sobie na talerzyku obok popołudniowej kawy zaparzonej po grecku w miedzianym briki. I tak jedną nogą stanę na Bliskim Wschodzie, by za dwa tygodnie drugą nogą przekroczyć wąską cieśninę pomiędzy Chios a Çeşme ruszając tym razem, na smakowo-kulturowy podbój Turcji.
Joanna Broniewska