„Wojna w niebie” to inspirujący thriller metafizyczny autorstwa wybitnego pisarza brytyjskiego Charlesa Williamsa, przyjaciela znanych w Polsce twórców, jak C.S. Lewisa czy J.R.R. Tolkiena.

Kiedy zło wyłazi z zakamarków ludzkiego umysłu…

Pracownikami pewnego londyńskiego wydawnictwa wstrząsa okrutne morderstwo, dokonane w jednym z pokojów jego skromnej siedziby. W dodatku okazuje się, że z przygotowywanej do wydania książki Święte naczynia niespodziewanie znika akapit dotyczący miejsca ukrycia mitycznego Świętego Graala. Za tym dziwnym „zbiegiem okoliczności” stoi niezwykle niebezpieczny napastnik, który zafascynowany okultyzmem, uwalnia potężne siły zła. Niespodziewanie jednak zaczyna popełniać błędy, zwracając na siebie uwagę pewnego przenikliwego archidiakona…

Książka z oferty: Wydawnictwo Esprit.


Charles Williams „Wojna w niebie” – fragment

patronatokladka

Telefon dzwonił przeraźliwie, ale bez skutku, jako że w pokoju nie było nikogo prócz zwłok.

Kilka chwil później już ktoś był. Lionel Rackstraw, niespiesznie wracając z obiadu, jeszcze na korytarzu usłyszał dźwięk dzwonka w swoim pokoju i wpadłszy tam biegiem, podniósł słuchawkę. Zauważył przy tym buty i nogawki wystające spod dużego biurka, przy którym pracował, ale z początku telefon całkowicie zaprzątnął jego uwagę.

– Tak – powiedział – tak… Nie, nie wcześniej niż siedemnastego… Nie, kto by się przejmował jego życzeniami?… Nie, a kto pyta?… Ach, pan Persimmons. Proszę mu powiedzieć, że siedemnastego… Tak… Tak, poślę egzemplarz na dół.

Odłożył słuchawkę i znów spojrzał na buty. Przyszło mu do głowy, że pewnie chodzi o coś z telefonami – ludzie zjawiali się u niego w tej sprawie niespodziewanie o różnych porach dnia. Ale zwykle odwracali się od swojego zajęcia i ja-koś zagadywali, a ten gość musiał przecież słyszeć jego rozmowę. Pochylił się nad butami.

– Długo to potrwa? – rzucił w przestrzeń między nogami a szufladą biurka, a nie otrzymawszy odpowiedzi, odszedł kilka kroków, odłożył rękawiczki, kapelusz i książkę na półkę, znów podszedł do biurka, podniósł jakieś papiery, przeczytał je i odłożył, a następnie, znowu zaglądając w czarny otwór, powtórzył z większym zniecierpliwieniem:

– Długo to potrwa?

Chociaż dotknął butem wystającej stopy i kolejny raz powtórzył pytanie, odpowiedzi wciąż nie było. Niechętnie okrążył biurko i próbując wypatrzyć w cieniu z drugiej strony mebla głowę nieproszonego gościa, powiedział prawie podniesionym głosem:

– Halo! Halo! Co tu się dzieje?! – A potem, ponieważ nic się nie stało, wyprostował się i powiedział do siebie: – Do diabła, umarł czy co? – I od razu pomyślał, że to możliwe.

Przekonanie, że martwe ciała zwykle nie zalegają w biurach londyńskich wydawnictw o wpół do trzeciej po południu, stało się nagle rozległym, cynicznym tłem tej fantastycznej możliwości. Lionel rzucił okiem na drzwi, które za sobą zamknął, i spróbował odzyskać wewnętrzną równowagę w ten sam sposób, w jaki często odrzucał świadomość, że jego żona pod jego nieobecność w każdej chwili m o g ł a ulec jakiemuś wypadkowi – pod kołami wpadającego w poślizg autobusu albo zbyt gwałtownie skręcającej ciężarów-ki. Takie rzeczy się zdarzają – przypominało mu małe i złośliwe, choć niewidzialne bóstwo ukryte w najdalszym kącie świadomości – takie rzeczy się zdarzają, i może właśnie t e r a z… Bywało, że ludzie ginęli przygwożdżeni do frontowych drzwi własnych domów, jak pewien lekarz na Gower Street. Oczywiście, te obawy nie sprawdzały się w rzeczywistości, ale zabierając się do poruszenia wystającej spod biurka stopy, Lionel zastanawiał się, czy tym razem nie jest inaczej.

Stopa, którą trącił, najwyraźniej nie przekazała żadnej informacji do mózgu nieznajomego i Lionel poddał się. Wyszedł na korytarz i zajrzał do pokoju naprzeciwko; jego użytkownik, rozciągnięty na blacie biurka, podkreślał zdania w wycinkach prasowych.

 – Mornington – zagadnął go Lionel. – W moim pokoju pod biurkiem jest facet, który w ogóle nie reaguje, kiedy do niego mówię. Możesz do mnie na chwilę przyjść? Wygląda – dodał pod wpływem realistycznej oceny sytuacji, która nagle do-konała się w jego umyśle – zupełnie, jakby nie żył.

– Masz szczęście – odparł Mornington, dźwigając się zza biurka. – Gdyby żył i siedział pod biurkiem, nie reagując na to, co mówisz, można by się obawiać, że czymś go wkurzyłeś. Moim zdaniem to całkiem niezły pomysł – ciągnął, kiedy przechodzili na drugą stronę korytarza – coś w rodzaju współczesnej wersji Królewskiej siedzi-by*: wejść pod biurko kogoś, kto cię obraził i po prostu się tam zadekować. Głodówka raczej nie wchodzi w grę – to było dobre w bardziej romantycznych epokach – ale z walizką pełną kanapek i termosem… Jak się odmienia „termos” w liczbie mnogiej? – Przez chwilę gapił się na stopy, a potem, podszedłszy bliżej, przyklęknął na jedno ko-lano i położył rękę na znikającej pod biurkiem nodze. Następnie spojrzał na Lionela.

– Coś tu nie gra – powiedział gwałtownie. – Idź po Dallinga.

Opadł na oba kolana i zajrzał pod biurko. Lionel pobiegł korytarzem i po chwili wrócił z niskim mężczyzną lat około czterdziestu pięciu, na którego twarzy malowało się więcej zaciekawienia niż niepokoju. Mornington już podjął wysiłki, by wydostać ciało spod biurka.

– Na pewno nie żyje – wypalił, gdy tamci weszli do pokoju. – Co za niewiarygodna historia! Panie Dalling, niech pan obejdzie biurko z tam-tej strony. Chyba zaczepił się guzikami czy coś w tym rodzaju. Niech pan spróbuje go uwolnić.

– A nie powinniśmy zostawić tego policjantom? – spytał Dalling. – Zdawało mi się, że nie wolno ruszać zwłok.

– A skąd pan, u diabła, wie, że to zwłoki? – spytał Mornington. – Chociaż, czy ja wiem, może to i racja. – Zbadał nogę między butem a nogawką spodni leżącego, a potem dość gwałtownie się podniósł. – To raczej na pewno są zwłoki – powie-dział. – Persimmons jest u siebie?

– Nie – odparł Dalling. – Nie będzie go do czwartej.

– No to musimy sami wziąć się do roboty. Za-wiadomi pan policję? A ty, Rackstraw, lepiej kręć się po korytarzu i zatrzymuj ludzi, którzy będą próbowali tu wejść, bo inaczej Plumpton zarobi pół gwinei za wiadomość dla „Evening News”.

Plumpton jednak nie miał okazji dowiedzieć się, co się kryje za zamkniętymi drzwiami, o które Lionel opierał się przez następny kwadrans czy coś koło tego, z oczami utkwionymi w długim liście, który chwycił z biurka jako pretekst do zachowania milczenia, gdyby ktoś go mijał. Dalling zszedł na dół i opuścił budynek przez frontowe drzwi, skomplikowaną konstrukcję ze szkła, która odbijała się sama w sobie tyle razy, że trzeba było wielu wizyt, zanim gość mógł się zorientować, które skrzydła otwierają się na księgarnię, które na poczekalnię dla autorów i innych osób pragnących spotkać się z niższym personelem wydawnictwa, a które na korytarz prowadzący wprost na schody do biur. Przy tych właśnie drzwiach Dalling powitał policję i lekarza, którzy przybyli równocześnie, i w drodze na pierwsze piętro wyjaśnił im sytuację.

U szczytu schodów znajdował się szeroki i głęboki podest, z którego drugi ciąg schodów po lewej prowadził na drugie piętro. Naprzeciw schodów, po drugiej stronie podestu, znajdował się prywatny gabinet pana Stephena Persimmonsa, który zarządzał firmą, odkąd jego ojciec jakieś siedem lat wcześniej przeszedł na emeryturę. Po dwóch stronach podestu otwierał się dość długi, wąski korytarz prowadzący do rozmaitych po-koi, które zajmowali Rackstraw, Mornington, Dal-ling i inni. Po prawej stronie korytarz kończył się drzwiami do pokoju Plumptona. Część korytarza po lewej, w której pokój Lionela był ostatni na prawo, zamykały schody wiodące do piwnicy. Po drodze schody te jednak mijały boczne drzwi, które wychodziły na krótki zadaszony zaułek, biegnący wzdłuż ślepej ściany i łączący ulicę od frontu budynku z drugą, na jego tyłach. Nie było zatem trudno uzyskać dostęp do pokoju Lionela w celu, jak uprzejmie zauważył inspektor w rozmowie z Morningtonem, „bycia uduszonym”.

Denat został bowiem – co stało się oczywiste, gdy policjanci wyciągnęli zwłoki spod biurka – zamordowany właśnie w ten sposób. Lionel, po-słuszny oficjalnej prośbie policjanta o zidentyfikowanie zwłok, rzucił pospieszne spojrzenie na fioletową twarz i wybałuszone oczy, wykrztusił, że nie ma pojęcia, kto to jest, i zrejterował. Mornington z refleksyjnym, a Dallington z ciekawskim zainteresowaniem po kolei przyglądali się nieznajomemu i zaprzeczyli jakiejkolwiek wiedzy na jego temat. Był to dość niski mężczyzna, w zwykłym, niezbyt czystym ubraniu, jakie nosili przedstawiciele niższej klasy średniej; jego melonik został wgnieciony pod biurko, w kieszeniach nie miał nic poza tanim zegarkiem, kil-koma miedziakami i paroma srebrnymi moneta-mi – papierów nie znaleziono przy nim żadnych. Wokół szyi zaciśnięty miał kawałek porządnego sznura, który mocno wrzynał się w ciało.

Tyle usłyszeli pracownicy wydawnictwa, zanim policjantów i ich dalsze działania okryła mgła tajemnicy, a cywile zostali wygnani do sąsiednich pokoi. Niemal równie szybko, drogą telefoniczną czy jakąś inną, nowina o dziwnym odkryciu dotarła na Fleet Street i przez tłum zbierający się przed siedzibą wydawnictwa od chwili, gdy ujrzano wchodzącą do budynku policję, zaczęli przepychać się reporterzy. Oficjalnie przekazano im informację o znalezieniu zwłok, a co do reszty, mogli do woli wybierać spośród krążących w tłumie rozmaitych plotek, od sugestywnych opisów samego morderstwa i kilku różnych rysopisów mordercy aż po doniesienia, że cały personel wydawnictwa został aresztowany, a w piwnicy policja musiała po kostki brodzić we krwi.

Wśród tego zamieszania zjawił się pan Persimmons we własnej osobie, wracający około godziny czwartej ze spotkania Związku Wydawców, i został natychmiast zawłaszczony przez inspektora Colquhouna, który objął nadzór nad śledztwem. Stephen Persimmons był niezbyt wysokim mężczyzną o miłej twarzy, na której z byle powodu pojawiał się wyraz udręczenia i niepokoju. Teraz, kiedy siedział w swoim gabinecie naprzeciw inspektora, miał więcej niż zazwyczaj powodów, by wyglądać na zaniepokojonego. Podobnie jak jego pracownicy, nie potrafił zidentyfikować zwłok. Ale to o pracownikach, a nie o zwłokach, inspektor pragnął zebrać jak najwięcej szczegółów…


Fragment zamieszczony dzięki uprzejmości Wyd. Esprit.