„Habit zamiast szminki, czyli zakonnice zabierają głos” to czternaście niezwykle interesujących rozmów z zakonnicami. Mówią o sobie, swojej pracy, wierze i niewierze, Kościele i o rzeczywistości świeckiej. Książka przełamuje stereotypy i ukazuje siostry jako niezwykłe osobowości, pełne pasji i chęci pomocy innym. Są wśród nich: lekarki (w tym ginekolog położnik i psychiatra), prawnik, misjonarki w rejonach działań wojennych (Aleppo), siostry wykładające na wyższych uczelniach, rekolekcjonistki, autorki książek, blogerki itp.

To wyjątkowa pozycja na rynku wydawniczym, bowiem nie zdarza się często, aby siostry zakonne pod imieniem i nazwiskiem godziły się opowiedzieć o swoich wyborach, o tym jak postrzegają współczesny świat i jego wyzwania, w czym upatrują swoją rolę.

Rozmowy z zakonnicami przeprowadziła Ewelina Tondys (ur. 1983), mieszkająca w Berlinie doktor nauk politycznych, germanista i redaktor.

Dzięki rozmowom z siostrami dowiedziałem się, jak ciekawe (ale i inne od dotychczasowych wyobrażeń) jest życie zakonne od środka.

ks. Kazimierz Sowa

To ważna i potrzebna książka. Przełamuje stereotypy na temat zakonnic bez uciekania się do „religijnego makijażu”.

o. Jacek Prusak

Książka z oferty: Wydawnictwo Dolnośląskie


habit

Ewelina Tondys
„Habit zamiast szminki” – fragment rozmowy z s. Urszulą Brzonkalik

Mój dom jest w Aleppo

„Istotą mojego powołania jest ocieranie łez Bogu, bez względu na to, gdzie płacze” – napisał kiedyś Werenfried von Straaten, holenderski norbertanin, działacz charytatywny, założyciel organizacji Kirche in Not. Niewykluczone, że Bóg płacze dziś w Aleppo, mieście, któremu grozi całkowite zniszczenie. Nie ma dnia, by serwisy informacyjne zachodnich stacji nie zaczynały się od wiadomości z Aleppo lub by nie było w nich mowy o Syrii. Pojawiają się głosy o katastrofie humanitarnej, o bombardowanych szpitalach, ostrzeliwanych konwojach spieszących z pomocą, wreszcie o ginących w ruinach dzieciach.

Siostra Urszula Brzonkalik, polska misjonarka, zgodziła się na przeniesienie z Bejrutu do Aleppo, jednego z najbardziej zapalnych punktów Bliskiego Wschodu. Na rozmowę z siostrą Urszulą umówiłam się jeszcze w Warszawie, dzień przed jej wylotem do Aleppo. Może nie zabrzmi to szczególnie, ale odnoszę wrażenie, że dla siostry Urszuli ważniejszy od toczonej w Syrii wojny jest fakt, że wciąż tli się tam życie, że pozostali tam ludzie, którzy usiłują normalnie funkcjonować. Że o nich nie należy zapominać. Po skończonej rozmowie z siostrą Urszulą wychodzę z przekonaniem, że medialne relacje z oblężonych wschodnich dzielnic Aleppo są przerażającym, ale niepełnym obrazem. Jego dopełnieniem są losy tych, którzy z jakichś powodów z tego miasta nie wyjechali. Lub tych, którzy – jak siostra Urszula – wjechali tam dobrowolnie i zdecydowali się żyć w warunkach wojennych.

Dlaczego chciała Siostra wyjechać do kraju, w którym chrześcijaństwo jest w mniejszości?

Może dlatego, że jestem Polką. Prawie wszyscy się modlą, zdecydowana większość chodzi do kościoła, niemal wszyscy są ochrzczeni. Kiedyś zadałam sobie pytanie: co by było z moim chrześcijaństwem, gdyby wszyscy byli inni? Życie w krajach muzułmańskich zrodziło we mnie mnóstwo pytań, które do dzisiaj w sobie noszę. Weźmy na przykład mój pobyt w Aleksandrii. Siostry założyły tam coś w rodzaju ruchu skautowskiego, bo uznały, że to jedyny ruch, w którym chrześcijanki i muzułmanki mogłyby działać razem. Jeździłam więc na obozy z harcerkami z naszej szkoły. Sposób, w jaki muzułmańskie dziewczęta opiekowały się sobą nawzajem, dawał mi wiele do myślenia. Potrafiły bez szemrania wstawać o trzeciej nad ranem, bo któraś z nich jest chora i trzeba ją zawieźć do szpitala. Często, patrząc na dziewczyny muzułmańskie, zadawałam sobie pytanie, czy ja mam w sobie takiego ducha służby, jak one. One oczywiście nie nazywają tego w ten sposób, ale dokładnie go realizują. Wiedzą, że zaangażowały się w coś i są za siebie odpowiedzialne. Wtedy sobie myślałam, że duch służby jest cnotą chrześcijańską, ale jest także czymś szalenie bliskim muzułmanom. Czymś, co oni również rozumieją, choć inaczej go zapewne motywują.

Jaki jest status siostry zakonnej w krajach Bliskiego Wschodu? Z jakimi reakcjami się Siostra spotykała?

Wszystko zależy od tego, gdzie się jest i co się robi. W przeważającej większości, by nie rzec zawsze, idziemy, by pełnić jakąś misję. Kiedy pracowałam w Aleksandrii, gdzie społeczeństwo składa się w dziewięćdziesięciu procentach z muzułmanów, a w dziesięciu z chrześcijan, w naszej szkole katolickiej na tysiąc dwieście dziewcząt było może sto osiemdziesiąt chrześcijanek. Dominowały muzułmanki. Muzułmanie jednak świadomie i dobrowolnie wybrali naszą szkołę. Wiedzieli, że jest dobra i nie przeszkadzał im fakt, że w dyrekcji pracuje siostra, że w szkole na różnych zajęciach i na spotkaniach z harcerstwem pojawia się siostra. Mój status był statusem kogoś, kto współpracuje, kto pomaga, kto daje dobre wychowanie tym dziewczynom. Spotykałam się z szacunkiem, co w społeczeństwach arabskich nie jest wcale oczywiste. Mężczyzna w społeczności arabskiej znajduje się bardzo wysoko w hierarchii społecznej. Kobieta z kolei powinna umieć znaleźć swoje miejsce. Może być szanowana, ale z pewnością jest niżej w tej hierarchii. Natomiast pojawia się pytanie, kim jest siostra. Nie jest mężczyzną, jest kobietą, ale w mentalności mężczyzny arabskiego jest gdzieś pomiędzy jednym a drugim. W języku arabskim „anta” (czytane jako „enta”) oznacza „ty” w rodzaju męskim, czyli jest zwrotem do mężczyzny. Do kobiety mówi się w rodzaju żeńskim „anti” (czytane jako „enti”). Śmiałam się często, bo niejednokrotnie zdarzało się, że mężczyźni w rozmowie ze mną czy innymi siostrami zwracali się do nas, mówiąc „anta”, czyli jakby zwracali się do mężczyzny. Dla tamtejszych mężczyzn jest to sygnał wysyłany do rozmówcy, że jesteś na moim poziomie. Mnie to zawsze bawiło. Ale generalnie mogę mówić, że byłam traktowana z szacunkiem. Z podobnymi reakcjami spotykałam się też w Libanie, gdzie mentalność jest inna od egipskiej, ale szkoły i instytucje prowadzone przez siostry cieszą się zaufaniem i ludzie uważają je za wielkie dobro. Tam też doświadczyłam tego, że kiedy są trudne warunki społeczno-polityczne, pojawiają się liczne powołania.

A jak to wygląda z syryjskiej perspektywy?

To sytuacja zupełnie nieprzystająca do dwóch wcześniejszych, bo tu od sześciu lat mamy do czynienia z wojną. Dla Syryjczyków fakt, że ja, Europejka, przyjeżdżam do Aleppo w momencie, gdy wszyscy uciekają do Europy, jest już wystarczająco czytelnym sygnałem, że jestem z nimi. Często nawet ust nie muszę otwierać. Zdarza się, że wsiadam do autobusu i czuję na sobie wzrok wszystkich pasażerów. Kiedyś pewna kobieta zapytała mnie: „Ty tu mieszkasz?”. Na moje „tak” odpowiedziała: „Chyba jesteś szalona”. Ona nie dowierzała, że ktoś jeszcze chce być z tymi ludźmi tutaj. Co sprawiło, że w ogóle zgodziła się Siostra na wyjazd do Aleppo, jednego z najbardziej zapalnych w tej chwili regionów na świecie? Tu jest kilka kwestii, które należy poruszyć.

Po pierwsze, jestem siostrą i jestem misjonarką. Sądzę, że to już wystarczająca odpowiedź. Owszem, był moment, kiedy górę wziął lęk, bo uświadomiłam sobie, że przecież tutaj chodzi o moje życie. Pamiętam, że w tym czasie milion razy słuchałam piosenki nawiązującej do Ewangelii św. Jana: „Przepasz mnie i poprowadź, dokąd ja nie chcę pójść”. Ona gdzieś wypłukiwała z mojego serca niepokój, bo nie mogę powiedzieć, że go nie było. Później były wspomniane trzy miesiące sesji w Ziemi Świętej zakończone rekolekcjami. Dla mnie słowo „posłanie” urosło tam do słowa klucza mojego życia. Na nowo uświadomiłam sobie, że moje życie jest w rękach Boga i cokolwiek by się stało, On mnie poprowadzi. W tym momencie decyzja była jasna. Pojechałam do Aleppo z ogromnym spokojem i naprawdę to dotychczasowe półtora roku nie zmąciło tego spokoju. Cieszę się, że jutro wracam.

Po drugie, oprócz relacji z Syrii prezentowanych w mediach, zwłaszcza w telewizji, jest jeszcze inna strona tego konfliktu, której media już nie relacjonują. Aleppo to ogromne miasto. Żeby to mniej więcej zobrazować, wyobraźmy sobie na przykład, że w Warszawie teraz całą Pragę zajęło Państwo Islamskie, cały Żoliborz Front al-Nusra, a my tu, gdzie teraz rozmawiamy, załóżmy, że znajdujemy się po stronie rządowej. Jest to zatem duża przestrzeń, gdzie spadają bomby, gdzie ludzie nie mają co jeść, ale w cudzysłowie toczy się także jakieś życie. Kiedy decydowałam się na wyjazd, dobiegał końca czwarty rok wojny. Od początku miałam bezpośredni kontakt z siostrami, które w Aleppo przeżywały tę wojnę. Wiedziałam, że jest trudno, ale równocześnie spotykałam siostry, które wyjeżdżały z Aleppo, opowiadały o panujących warunkach i wracały tam. Wiedziałam więc, że jakieś życie tam się tli.

Kiedy przyjechałam do Polski na urlop, doceniłam wagę rozmów z osobami, które przeżyły drugą wojnę światową. Wiedziałam, że ci ludzie mnie zrozumieją. Nikt nie twierdzi, że było to łatwe, ale jednak miliony Polaków przeżyły. Opowiadają koszmary o tym, co się działo. Ale faktem jest, że przeżyli. Ja też mogę opowiedzieć koszmarne historie z Aleppo, ale ważniejsze jest dla mnie to, że istnieje tam jakieś minimum egzystencji. Nie jest łatwo przepędzić cztery miliony mieszkańców. Owszem, wielu uciekło, ale wiele osób wciąż tam żyje i mieszka. I o tym nie należy zapominać.


Fragment zamieszczony dzięki uprzejmości Eweliny Tondys i Wydawnictwa Dolnośląskiego.