Kiedy sprzedawałam pierwszą książkę ze swojej biblioteczki, czułam się podle. Wydawało mi się, że gdyby miała oczy, to spoglądałaby na mnie z wyrzutem i smutkiem, jak pies, którego wzięło się ze schroniska, tylko po to, by po jakimś czasie go oddać.

Książki czytam od dziecka, zaczęłam je jednak kolekcjonować dopiero wtedy, gdy wyprowadziłam się z domu, zaczęłam pracować i wynajęłam mieszkanie. Pusty początkowo regał szybko zaczął zapełniać się kolejnymi pozycjami – o wiele za szybko w stosunku do czasu, który mogłam poświęcić na czytanie. Niespecjalnie mi to jednak przeszkadzało. Samo posiadanie WŁASNYCH książek, możliwość wzięcia ich do ręki w dowolnej chwili, świadomość tego, że mogę zabrać je do łóżka (choćby wszystkie na raz), kiedy tylko zechcę, zalewała mnie falą tej specyficznej euforii, doskonale znanej wszystkim uzależnionym od literatury. Przy czym porównanie do nałogu jest bardzo celowe. Bo jak inaczej nazwać zachowanie, kiedy podczas spaceru po mieście zatrzymujesz się przed oknem księgarni, stajesz jak wryta, serce bije ci szybciej i czujesz, że musisz, MUSISZ tam wejść i kupić książkę, która przyciągnęła Twoją uwagę, bez względu na fakt, że w portfelu masz niemal ostatnie pieniądze, a do końca miesiąca jeszcze daleko?

A potem nagle dotarło do mnie, że to kompletnie bez sensu. No dobrze, nie nagle. Dochodziłam do tego przez długi, długi czas, ale moment, kiedy wszystkie wnioski połączyły mi się w jedną, spójną całość był bliski zjawisku olśnienia, które spływa na człowieka wraz ze strumieniem ciepłej wody z prysznica. Tak się bowiem składa, że życiowe prawdy zazwyczaj odkrywa się w łazience.

Gdy dzisiaj zastanawiam się nad tym, co miało największy wpływ na zmianę mojego podejścia do chomikowania książek, dochodzę do wniosku, że były to podróże. Konieczność spakowania się do mitycznej „jednej walizki” doskonale potrafi zweryfikować, czego tak naprawdę potrzebujemy do życia, co jest nam niezbędne, a co tylko dodatkowym balastem, który (często nieświadomie) gromadzimy wokół siebie, tym intensywniej, im dłużej przebywamy w jednym i tym samym miejscu. Wyjazd na dwa miesiące z Polski uświadomił mi również, że wcale nie tęsknię za Krakowem, że nie jest moim miejscem do życia i że nigdy tak naprawdę się tutaj nie zadomowiłam. Że ciągle nie jestem u siebie. Że to tylko tak na chwilę, krótszą lub dłuższą i pewnego dnia będę musiała ruszyć w drogę, by to miejsce, Moje Miejsce, odnaleźć. Od tej pory regularnie oczyszczam przestrzeń, w której na co dzień przebywam. Dzięki temu czuję się wolna.

Wyrzuciłam rzeczy, które schowałam, bo miały się kiedyś przydać, a potem zapomniałam o ich istnieniu – wiem, że nie przydadzą się już nigdy. Oddałam potrzebującym ubrania, które leżały w szafie, bo wydawało mi się, że jeszcze kiedyś je na siebie założę, a potem przeleżały tam kolejne pół roku – wiem, że nie wyciągnę ich już nigdy. Sprzedałam książki, które kupiłam i odłożyłam na półkę, by więcej po nie nie sięgnąć; wymieniłam na bookcrossingu książki, które kiedyś przeczytałam i nie miałam zamiaru do nich wracać; ostatnio dałam w prezencie książkę, którą bardzo cenię, przyjaciółce, do której wyjątkowo mi ona pasowała – wiem, że to wszystko jest lepsze od faktu posiadania, który jeszcze do niedawna tak mnie cieszył. Bo książki nie są po to, żeby stały na półce. Książki są po to, by je czytać. A to, co w nich najlepsze, mieć po prostu w sobie.

Bo jak mawiał Włóczykij, mój osobisty Mistrz:

Wszystko staje się trudne, kiedy się chce posiadać różne rzeczy, nosić je ze sobą i mieć je na własność. A ja tylko patrzę na nie, a odchodząc, staram się zachować je w pamięci. I w ten sposób unikam noszenia walizek, bo to wcale nie należy do przyjemności.

Justyna Sekuła