Z historią Krakowa ściśle wiążą się historie życia polskich noblistów w dziedzinie literatury. To tutaj mieszkała Wisława Szymborska, uhonorowana Nagrodą Nobla w 1996 roku. Postanowiłyśmy porozmawiać z Michałem Rusinkiem, wieloletnim sekretarzem poetki, a obecnie prezesem Fundacji Szymborskiej, która powstała na mocy jej testamentu.

Justyna Sekuła: Od jakiegoś czasu krąży na Facebooku literacki łańcuszek, w ramach którego wszyscy wszystkich nominują do dzielenia się swoimi ulubionymi tytułami. Jakiś czas temu robiliśmy swoje własne zestawienie w Bookeriadzie i nominowaliśmy do dalszej zabawy właśnie Pana, w związku z tym z chęcią dowiemy się, jakie książki są dla Pana szczególnie ważne.

Michał Rusinek: Niedawno robiłem takie zestawienie na prośbę Xiegarnia.pl – portalu o książkach, z którym współpracuję. Ale już na wstępie chciałem powiedzieć, że bardzo nie lubię list i rankingów wszelkiego rodzaju, bo są – z konieczności – tymczasowe i przygodne, dostosowane do jakiegoś nastroju w konkretnym momencie. Powiedzmy, że jesteśmy w takim, a nie innym stanie psychicznym czy intelektualnym i bierzemy pod uwagę takie, a nie inne życiowe doświadczenia, które nas ukształtowały. Podobnie jest z innymi dziełami sztuki czy kultury – równie trudno byłoby mi wymienić najważniejsze utwory muzyczne czy najważniejsze utwory plastyczne. No ale trudno…

Na pewno muszę wspomnieć o “Muminkach”. “Muminki” to taka książka, której ja się bałem i chyba do tej pory trochę się boję.

Alicja Sikora: Przez Bukę?

Michał Rusinek: Nie tylko. Muminki miały, i nadal mają, niesamowity klimat. Pod opowiastkami dla dzieci drzemią tam jakieś monstrualne emocje. Teraz już je trochę oswoiłem, bo np. czytałem Freuda, ale wciąż spoglądam z lękiem na te książki. W dzieciństwie nie przeczytałem wszystkich części. Chyba też trochę ze strachu.

Kolejne książki to “Kubuś Puchatek” i “Chatka Puchatka”, które uważam do tej pory za arcydzieła nie tylko literatury światowej, ale także i arcydzieła translatorskie – Irena Tuwim przetłumaczyła te książki w sposób kongenialny. Milne napisał także dwa zbiory wierszyków dla dzieci. Ja te wierszyki pamiętam z wyboru „Wiersze dla Krzysia” w tłumaczeniu właśnie Ireny Tuwim i Antoniego Marianowicza. Kiedyś, już jako dorosły, a nawet dzieciaty, zostałem poproszony o to, by przetłumaczyć je na nowo. I to było trudne doświadczenie, bo pamiętałem doskonale tamte przekłady. Ale zarazem było to doświadczenie arcyciekawe: wróciła do mnie książka pamiętana z dzieciństwa.

Podobne doświadczenie miałem z “Piotrusiem Panem”. To też książka, którą pamiętam z dzieciństwa, w przekładzie Macieja Słomczyńskiego z ilustracjami Jerzego Srokowskiego. Również jako dorosły zostałem poproszony o przetłumaczenie jej na nowo. Zgodziłem się, jednak pod warunkiem, że najpierw sam siebie sprawdzę i zobaczę, jak mi to idzie. Nie każdy tłumacz nadaje się do tłumaczenia każdej literatury. Przełożyłem na próbę pierwszą stronę, porównałem z pierwszą stroną przekładu Macieja Słomczyńskiego i okazało się, że są słowo w słowo takie same. Z jednej strony się ucieszyłem, że jestem taki genialny jak Maciej Słomczyński, a z drugiej strony się zmartwiłem, no bo po co to robić tak samo, drugi raz? To był jednak przypadek, potem moje tłumaczenie poszło w innym kierunku. I nieco odświeżyło język tej dziwnej powieści.

Na pewno muszę też wspomnieć o Tolkienie, którego czytałem będąc nastolatkiem. „Władca pierścieni” to była taka książka, w którą się zanurzyłem absolutnie i przeczytałem ją trzy razy po kolei. Może nie znam jej na pamięć, ale z powodzeniem mógłbym być odpytywany z treści. Na czym polega magia tej powieści? Chyba na tym, że jej autor wykonał pracę, jaką zwykle wykonują całe pokolenia, ba, całe kultury: stworzył od podstaw mitologię, geografię, historię, język, nazwy miejscowości i imiona, literaturę – słowem cały świat, od nowa. Pewnie dlatego snuta przez niego opowieść jest tak przekonująca, jakby była osnuta na jakimś znanym nam micie.

Potem usłyszałem w radiowej czytanego „Czarnoksiężnika z Archipelagu” Ursuli Le Guin. Przeczytałem ją potem własnoręcznie. Choć to literatura fantasy, to zarazem też taka literatura, po której nie chce się już wracać do tamtego gatunku. „Czarnoksiężnik” przeniósł mnie w stronę zupełnie innych książek.

Na przykład w objęcia Marguerite Yourcenar, której „Opowieści wschodnie” uważam za jeden z piękniejszych zbiorów opowiadań, jakie kiedykolwiek czytałem.

A potem był Borges, który jest mistrzem świata, jeżeli chodzi o umieszczenie w minimalistycznej formie krótkiego opowiadania spraw fundamentalnych. Miał szczęście do tłumaczy, przede wszystkim do Zofii Chodzyńskiej. Myślę, że jego najważniejsza książka to “Fikcje”. Sięgam do Borgesa zawsze wtedy, kiedy jestem zmęczony gadulstwem innych pisarzy. Z drugiej strony traktuję jego pisarstwo praktycznie, bo prowadząc zajęcia z teorii literatury najchętniej sięgam do niego po przykłady.

Podobno na każdej liście musi znaleźć się jakiś klasyk, najlepiej Mann albo Proust. Prousta nie doczytałem, utknąłem gdzieś w czwartym tomie, przyznaję bez bicia. Natomiast przeczytałem chyba całego Manna. Najważniejsza była dla mnie “Czarodziejska góra”. Wciąż ją dobrze pamiętam również dlatego, że pojawiające się tam postaci spotykałem potem w życiu. Mann miał niebywałą zdolność do opisywaniu ludzi, dostrzegania ich cech i stawiania w takich sytuacjach, by te cechy był wyraziste. Jeszcze paru postaci nie spotkałem, ale podejrzewam, że kiedyś spotkam.

Jako bonus track chciałbym wspomnieć o książce, która jest żartem i która mnie nie ukształtowała, ale dobrze tu pasuje. Mianowicie “High Fidelity” Nicka Hornby’ego (czytałem po angielsku, bo polski przekład tytułu mnie odstraszył). Bohater tej powieści, meloman, został poproszony o sporządzenie listy pięciu najlepszych piosenek wszech czasów. Stwierdza, że nic prostszego, zaczyna układać tę listę, wysyła, ale zaraz dzwoni i mówi “Nie, nie! Tam się musi znaleźć to i to, ale jak znajdzie się to, to jeszcze to i to…”. Muszę przyznać, że ta rozpacz i zarazem wściekłość, która mu towarzyszyła podczas tworzenia tego zestawienia, towarzyszyła również i mi w czasie tego monologu. Mam nadzieję, że było to widać.

Justyna Sekuła: Bardzo. Uwzględnimy to redagując wywiad.

Michał Rusinek: Dobrze. Proszę tam wpisać jakieś pogróżki. Zapomniałem powiedzieć jeszcze o poezji.

Był taki okres w moim życiu licealnym, że czytałem i uczyłem się na pamięć wierszy Herberta. Uważałem, że to jest właśnie ta dykcja i ten głos, który był dla mnie bardzo ważny na pewnym etapie mojego życia, ale także z powodów historycznych czy politycznych. Oczywiście w “tamtej” Polsce ten głos się zupełnie inaczej odbierało. Później, na zasadzie, że głupi ma zawsze szczęście, trafiłem na Herberta, kiedy wziąłem udział w olimpiadzie polonistycznej. Dzięki temu dostałem się bez egzmianu na polonistykę,

Muszę również wspomnieć o Szymborskiej. Pod koniec liceum okazało się, że moja koleżanka z klasy umiera na raka. Odwiedzaliśmy ją w szpitalu, potem w domu. Kiedyś poprosiła, żeby jej pożyczyć Szymborską. Okazało się, że moi rodzice mieli kilka tomików w bibliotece, więc wsiadłem w autobus, żeby je zawieźć Sabinie. Wiersze znałem trochę ze szkoły, ale nie czytałem, bo byłem przekonany, że to tzw. poezja kobieca. W autobusie zacząłem jedna przeglądać z nudów tomiki… i przejechałem przystanek, na którym miałem wysiąść.

Alicja Sikora: Miałyśmy pytać jeszcze o książki z dzieciństwa, ale w sumie już nam Pan o nich opowiedział.

Michał Rusinek: Myślę, że najbardziej kształtują nas właśnie te książki czytane w dzieciństwie, bo to właśnie one przygotowują nas do dalszych lekturowych i w ogóle kulturowych peregrynacji.

Alicja Sikora: A jakie jest Pana zdanie na temat obecnego kanonu lektur?

Michał Rusinek: Do kanonu, jako idei, mam stosunek ambiwalentny. Rację miał Jacques Derrida, który mówił, że jeżeli jakąś książkę umieszczamy w kanonie, to przestajemy ją czytać, przestajemy o niej rozmawiać i się o nią spierać. Od samego kanonu wolę dyskusje wokół niego, bo one pokazują zmiany, jakie zachodzą w rozumieniu przez nas literatury, ale i nas samych w świecie. Lubię kanony prywatne, czyli autorskie projekty programów nauczania, gdzie nauczyciele wybierają sobie taką, a nie inną ścieżkę i pokazują, że po literaturze można chodzić na wiele sposobów. Myślę, że edukacja polonistyczna powinna nas uczyć czytać w ogóle. Paradoksalnie, do popularności Gombrowicza bardzo przyczynił się pewien minister edukacji, usuwając jego książki z listy lektur. Wówczas znacznie wzrosła sprzedaż i ilość wypożyczeń jego książek. Więc może tak należałoby zrobić – sporządzić listę lektur zakazanych, których pod żadnym pozorem nie można czytać?

Alicja Sikora: Racja. Wszystko, co zakazane lepiej smakuje. Dziękujemy za rozmowę!

Fot. Mikołaj Rutkowski