Kontynuujemy nasz cykl „Kraków czyta!” – tym razem przepytujemy aktora, wykładowcę krakowskiej PWST oraz laureata wielu nagród, Wiktora Logę-Skarczewskiego. Jak się okazało, wybór dziesięciu książek to stanowczo za mało, dlatego  zdecydowałyśmy się podzielić rozmowę na dwie części. W tej dowiecie się, co czytać dzieciom, by odnosić sukcesy pedagogiczne, kim jest Jan Kafelek oraz co powinni przeczytać scenarzyści zanim zaczną pisać własne teksty.

Wiktor Loga-Skarczewski: W idealnym momencie odezwałyście się z propozycją tej rozmowy, bo już od dłuższego czasu obserwuję jak znajomi z Facebooka prześladują się w rozlicznych “nominacjach” (nie tylko do oblewania wodą), ale również do spowiadania się z “10 książek swojego życia”, a ja mogę jedynie ze smutkiem stwierdzić, że mnie jak do tej pory nikt do niczego nie nominował i z niczego nie odpytał …

Justyna Sekuła: To my odpytamy, a potem będzie można wysłać linka do znajomych i powiedzieć, że to już było 😀

WLS: Ciekaw jestem o czym będziemy rozmawiać…czy będziemy wyciągać jakieś zaszłe sprawy?

JS: To za chwilę. (śmiech) My też zrobiliśmy sobie taką listę, bo zostałam nominowana i postanowiłam się trochę wymigać, więc poprosiłam o wsparcie naszą bókową grupę.

WLS: A jakie hity królowały na tej liście? Bo słyszałem o bardzo różnych tytułach w podsumowaniach tych zestawień.

JS: A czytałam też o tym! Chyba “Harry Potter” był na pierwszym miejscu.

WLS: No właśnie! Szczerze mnie zdziwiło, że niektóre tytuły pojawiały się tak często.

Alicja Sikora: U nas Pottera nie było, więc trochę zaniżyliśmy statystyki.

JS: Ta lista była robiona zagranicą, tak że jest trochę nieadekwatna do polskich czytelników.

WLS: Przyznam, że przygotowałem się na nasze spotkanie – przejrzałem listę obowiązujących lektur szkolnych, bo chciałem przypomnieć sobie, co takiego czytaliśmy, czy może nie umknęło mi coś istotnego. Byłem mile zaskoczony, gdy zobaczyłem tam np. fantastykę, a nie tylko Sienkiewicza i podobną siermiężną literaturę. Rozumiem, że każdy musi poznać Morsztyna, ale co za dużo, to niezdrowo. Większość lektur, które wywarły na mnie istotny wpływ, to te spoza “kanonu”, które czytałem we własnym zakresie.

JS: Wtedy człowiek sięga po coś, co go interesuje.

AS: I nie trzeba potem zastanawiać się, jakiego koloru była sukienka, którą nosiła bohaterka.

WLS: Miałem polonistkę, która pytała mnie o kolor skarpetek bohatera, co było bzdurą i zupełnie niepotrzebną informacją. Czytając skupiam się na zupełnie innych rzeczach np. na stylu, treści, tłumaczeniu, podążaniu za fabułą i ogólnym wrażeniu jakie pozostawia lektura.

JS: Mnie pytali o to, z ilu jaj była zrobiona jajecznica w jakiejś tam książce, już nie pamiętam w której, oraz jak miał na imię pies, chyba chodziło o “Lalkę”. Generalnie miało to na celu sprawdzenie, czy na pewno przeczytało się książkę, a nie o to, czy coś się z niej wyniosło.

WLS: Wpływamy na niebezpieczne wody… Zaraz dojdziemy do tego, czego nie przeczytałem i wstyd będzie się przyznać. (śmiech)

JS: Każdy ma takie książki na sumieniu.

WLS: Słuchajcie, mam taką czarną listę książek, przez które nie umiałem przebrnąć i mam wrażenie, że już nigdy ich nie przeczytam.

AS: “Nad Niemnem”?

WLS: (niezręczna cisza, a potem wybuch śmiechu)

AS: Też tego nie skończyłam, mogę się przyznać. Te długie opisy niczego, koszmar.

WLS: Chociaż dziś patrzę już na tę “wyjątki” inaczej, potrafię bardziej docenić kunszt pisarski autorów, to jednak do pewnych tytułów nadal nie umiem się przekonać. Może to kwestia tematów, których dotykają. Kolejny problem leży w mojej naturze – albo robię coś porządnie albo nie robię tego w ogóle. Przenosi się to na czytanie. Niektóre tytuły wolę więc omijać, bo wiem, że jak już zacznę, a nie będą mi się podobały, to i tak będę je chciał skończyć, żeby mieć jakieś zdanie na ich temat. Nie lubię się tak męczyć…

JS: To ja jestem bardziej niecierpliwa i wychodzę z założenia, że jest tyle ciekawszych książek, że szkoda mojego czasu. Czasami wracam do takich tytułów, z innym podejściem i bywa tak, że wtedy coś mi się podoba. Wiem, że niektórzy liczą na to, że książka w końcu się rozkręci.

AS: “Nad Niemnem” na pewno się rozkręci. (śmiech)

WLS: Może tego nie wiemy, a tam między słowami jest ukryty jakiś film sensacyjny!?

AS: Najbardziej powalająca była babka, która chodziła od pomieszczenia do pomieszczenia i mówiła, że ma globus.

WLS: Każdy ma problemy na swoją miarę. (śmiech) Ja naprawdę nie żartowałem, że się przygotowałem – zrobiłem sobie taki wyciąg, tytułów wokół, których nieustannie i z różnych powodów krążę. Teraz np. przygotowuję się do nowego roku akademickiego, do nowych zajęć, (bo mam tę przyjemność, że uczę na uczelni, którą sam ukończyłem). W ramach przygotowywanych ze studentami scen klasycznych, pomyślałem, żeby wrócić do dramatów Czechowa albo do “Ożenku” Gogola, dlatego odświeżam je sobie. Czytałem niektóre teksty wielokrotnie, sam nad nimi pracowałem jako student, ale wciąż mam z ich lektury niesamowitą frajdę. Przez to ciągłe “przypominanie” skomponowałem sobie dość pokaźną listę, jest tutaj więcej niż 10 tytułów, a każdą rzecz zapisałem z innego powodu. Niektórzy kompletując swoje listy na Facebooku sięgali do naprawdę głębokiego dzieciństwa. Ja też starałem się przypomnieć sobie, co czytałem jako dziecko. Zabrnąłem do książki, którą odwiedzająca nas babcia czytała mi i mojemu bratu do poduszki – “Serce” Edmonda De Amicisa. W szczegółach nie jestem w stanie zbyt wiele na jej temat powiedzieć, bo to zatarte wspomnienie z dzieciństwa. Pamiętam jedynie, że była to bardzo mroczna historia, opowiadana w konwencji “Kafka dla dzieci”. Musiałbym ją sobie odświeżyć.

JS: Ciekawe jakie teraz wrażenie by wywarła. Ale może nie warto jej teraz czytać, bo okaże się, że…

WLS: Czar pryśnie.

JS: No właśnie, a to są takie wspomnienia z dzieciństwa, które być może przez upływ czasu zostały podkoloryzowane albo trochę się zmieniły.

WLS: Na pewno były podkoloryzowane przez całą atmosferę, która temu towarzyszyła. Aktorskie umiejętności babci plus zimowy świąteczny wieczór, mroczna Polska, depresja… wiecie. (śmiech) Gdyby taka sytuacja miała miejsce np. w Hiszpanii, to ta historia nie zrobiłaby na wnuczku żadnego wrażenia.

Dalej na mojej liście mam chyba pierwszą lekturę szkolną. W końcu dostałem zadanie przeczytać konkretną rzecz. Pierwszy raz poczułem zobowiązanie wobec kogoś, nawet nie chęć przeczytania tego dla siebie, tylko wykonania polecenia, z którego zostanę później rozliczony. Potraktowałem to bardzo poważnie. Zadanie dotyczyło…Wstyd się przyznać… lektury ”O krasnoludkach i sierotce Marysi”.

Idziemy dalej – kojarzycie “Baśnie polskie”? Było takie charakterystyczne, czerwone, komunistyczne wydanie… kojarzące się z ZSRR.

AS: Chyba miałam gdzieś w domu takie paskudztwo!

WLS: Paskudztwo, ale były tu legendy i baśnie rozlicznych Gallów Anonimów, wcześniej podawane jedynie z ust do ust, a w końcu przez kogoś spisane. To też pozycja, którą babcia czytała nam do poduszki. Z tego kompendium okropnych opowieści zostały mi w pamięci historie o diable Borucie, którym potem dziadek straszył mnie i brata gdy byliśmy niegrzeczni. Zawsze kiedy chodziliśmy z nim na wakacyjne wyprawy na grzyby i przemierzaliśmy różne bagniska, kazał nam iść za sobą po wyznaczonych torach, i mówił: “musicie iść za mną, bo jak nie, to stąd wyskoczy Boruta lub Topieliec i was porwie!”. Na dzieci bardzo to oddziaływało.

JS: Na pewno bardziej niż “nie wolno, bo nie”. (śmiech) Moją traumą z dzieciństwa jest opowieść o Sinobrodym, kolesiu, który ożenił się z młodą dziewczyną, gdzieś tam wyjechał, dał jej pęk kluczy do pilnowania i zabronił wchodzić do piwnicy. Ona tam poszła i odkryła, że ukryto tam trupy, więc szybko uciekła. Okazało się, że na kluczyku pojawiła się krew, której nie można było zmyć. Potem powiedziała Sinobrodemu, że zgubiła klucz, ale on jej nie wierzył, chciał ją zabić, ale ostatecznie uratowały ją siostry. Jakiś czas temu trafiłam na tę baśń i nie wiem, czy to jest dobre, żeby dzieci takie rzeczy czytały. (śmiech)

WLS: Trzeba uważać. Dzieci mają potrójnie rozbudowaną wyobraźnię.

AS: Zwłaszcza, że wtedy nie byliśmy skażeni Internetem, bajkami na zawołanie itd.

JS: Tak, mieliśmy “tylko” własną wyobraźnię.

WLS: Kiedyś wszyscy drżeli o to, co wyrośnie z najmłodszego (naszego) pokolenia. Ale myślę, że dopiero w dzisiejszej rzeczywistości, może to być prawdziwym problemem do zmartwień… Kolejna rzecz to “Beniowski” Słowackiego. W tym momencie powinnyście powiedzieć “O Jezu, chodźmy stąd, uciekajmy, to jakiś wariat”. (śmiech)

JS: Dlaczego akurat ta książka?

WLS: Dlatego, że wiele czasu w aktorskiej edukacji na PWST, zwłaszcza na pierwszym roku, poświęca się klasyce. Od lat istnieje niepisana zasada, że na zajęciach z mówienia wierszem pracuje się nad “Panem Tadeuszem” i “Beniowskim”. Dopiero na studiach doceniłem w pełni ten poemat – mogłem skupić się na szczegółach: konstrukcji, budowie, humorze tego tekstu. Jego wersy zawierają tyle polotu, energii, dystansu, (auto)ironii, że trzeba przyznać, że Słowacki, mówiąc kolokwialnie, miał jaja jak na swoje czasy, żeby napisać coś podobnego. Prywatnie jestem wielbicielem poezji. Z tym większym smutkiem obserwuję jak coraz częściej bywa ona marginalizowana. Na szczęście w teatrze jeszcze czasem ktoś sobie o niej przypomni. Mam nadzieję, że takie utwory jak “Beniowski” nie umrą śmiercią naturalną, czytane jedynie przez przymuszanych do tego gimnazjalistów.

Nie mógłbym zapomnieć też o Czechowie. To dla mnie mistrz psychologicznego teatru. Chyba przemawia przeze mnie zboczenie zawodowe, bo nad większością spisanych przeze mnie tytułów pracowałem w trakcie studiów, w teatrze czy ze studentami. Np. nad “Mewą”, którą zrealizował z nami w Starym Teatrze Paweł Miśkiewicz, a do której mam szczególny sentyment.

Kolejny tytuł na liście to rzecz dla mnie wyjątkowa. Poznałem ją przy realizacji “Woyzecka”, w reżyserii Mariusza Grzegorzka. Chodzi o powieść “Barbarzyńskie zaślubiny”. Nazwisko autora to Yann Queffélec, którego nazwałem dla siebie Jan Kafelek. W dużym skrócie to historia matki i jej niechcianego dziecka, które zrodziło się z gwałtu. Kobieta od samego początku wypiera się go, izoluje, wychowuje na poddaszu. Jego istnienie udaje jej się niemal całkowicie ukryć. W pewnym momencie jednak chłopiec ucieka. Zamieszkuje na plaży we wraku starego statku. Wkrótce zapada decyzja o jego zezłomowaniu. Wszyscy ludzie ze wsi chcą pomóc niepełnosprawnemu umysłowo “lokatorowi”, wysyłają do niego jego matkę, by przekonała chłopca do powrotu do domu. Ten w desperackim szale dusi ją i odchodzi, zanurzając się w toń oceanu. Umiera, tonie, nie wiadomo. Polecam, ale tylko ludziom o mocnych nerwach.

JS: Brzmi nieźle. To jest właśnie fajne w tym łańcuszku, że dowiaduję się o istnieniu wielu ciekawych książek.

WLS: Następny na liście – dramat Wyspiańskiego. Poznając jego twórczość, z początku w ogóle nie sięgałem po wiersze i dramaty. Może dlatego, że działo się to na etapie kiedy bliżej było mi jednak do studiowania na ASP niż PWST. Potem w szkole teatralnej zetknąłem się z takimi utworami jak “Sędziowie” . Ten wspaniały dramat, oparty na faktach, zrealizowaliśmy jako nasze przedstawienie dyplomowe. Cudowna jest w nim oszczędność słów, ani jedno nie jest zbędne. Dzisiaj, gdy czytam niektóre idiotyczne scenariusze, stwierdzam, że autorzy powinni uczyć się rzemiosła od takich mistrzów. “Sędziowie” nie są wprawdzie tak popularni jak “Wesele”, ale dla mnie to zdecydowanie numer jeden.

Kafka “Opowiadania”, i znowu odzywające się zboczenie zawodowe. Realizowaliśmy w teatrze spektakl wg “Przemiany”. Nie będę rozwijał tego wątku, bo jest zbyt mroczny. Idźmy dalej.

Ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi 🙂

Fot. Dawid Kozłowski