W kolejnej odsłonie prezentacji młodej twórczości przedstawiamy Wam opowiadania Moniki Borkowskiej.

Monika o sobie:

Nazywam się Monika Borkowska i mam 29 lat. Od października zaczynam studiować język niemiecki w Nauczycielskim Kolegium Języków Obcych w Kaliszu. Studiować w tym wieku? Ależ oczywiście! Wcześniej skończyłam szkołę policealną na kierunku: fotografia reklamowa. Lubię fotografować analogowym aparatem. Interesuje mnie fotografia czarno-biała. Uwielbiam czytać książki – wszystko, co wpadnie mi w ręce. Jestem bowiem zdania, że każda książka jest warta przeczytania. Jednak mam ulubione: „Na srebrnym Globie” Jerzego Żuławskiego oraz „Podróż” Stanisława Dygata. Interesuje mnie rodzina Kossaków. Często wracam do książki „Maria i Magdalena” Magdaleny Samozwaniec. Lubię filmy polskie z lat 30. do 80. Moimi ulubionymi są „Kanał” Andrzeja Wajdy oraz „Pożegnania” Wojciecha Jerzego Hasa. Lubię filmy Alfreda Hitchcocka. Kocham las, nawet mam taki jeden, który nazywam „moim lasem”. Kocham psy. Jeżdżę dużo rowerem, by zbierać inspiracje na opowiadanie. Chociaż lepiej jest zbierać inspiracje idąc pieszo, bo jeżdżąc na rowerze mogą one ulecieć z wiatrem.

Opowiadania, które piszę, są bardzo pesymistyczne, okraszone łzami. Posiadacz dwu oczu nie przejdzie chyba obojętnie obok żebraczki, bezdomnego człowieka czy bezdomnego psa. O tym bowiem piszę. Wyruszam na ulice w celu obserwacji. Ileż wtedy jest inspiracji! Każdy człowiek staje się ważny, każde zdarzenie. Jest tyle pomysłów na opowiadanie. Piszę o biedzie, głodzie, śmierci, które straszne. Piszę o dzieciństwie, tym z troskami lub beztroskim. Piszę o relacjach międzyludzkich. Piszę o psach, nie wiem sama czemu? Chyba wystarczy spojrzeć takiemu psu w oczy. Sięgam do krainy mego dzieciństwa. Oczywiście inspirują mnie pory roku. Najbardziej jesień – to przez te liście i zapach jesienny. Wsiadam na rower i jadę daleko. Inspiracji wtedy pełno. Oczy szeroko otwarte. Słowa same się pojawiają i monolog z Bogiem. Motywem przewodnim mych opowiadań jest los jednostki w świecie, czasem w tak złym świecie. Pytanie: Dlaczego ktoś został posadzony w ogródku z kwiatami, a ktoś inny w ogródku z chwastami? Skupiam się bowiem na ponurych stronach życia.

 

Gołębie serce

Lecę, lecę, lecę, lecę. O, zapiekanka! Mmmm… Nie trzeba być koneserem, żeby wiedzieć, że to z serem. Ludzie chętnie dają, ale są i tacy, co połają.
Lecę, lecę, lecę, przez ulicę lecę. Trrrrrach! Bum! Leżę. Leżę. Leżę. Leżę. Ten zbliża się i mija mnie. Następny idzie i mija mnie, i następny, i następny. Leżę. W dalszym ciągu leżę. Czekam. Długo tak jeszcze? Coś ze mną nie w porządku. Czuję, ale jednocześnie nie czuję. Leżę. Niewygodnie mi tak na twardym leżeć. Oczy się same sennie zamykają. Nie ma nadziei. Trzeba no czekać na dalszy rozwój zdarzeń, bo co innego mi pozostaje?
Wszyscy mnie mijają i czas mija. Ludzie płyną i czas płynie. Naprawdę nikt nie widzi, że tu leżę? Omijają jak papierek po batoniku, wyrzucony na chodniku. O, idzie następna, idzie, idzie, idzie. Mija mnie. Już w nic nie wierzę. Wszystko obojętne. Nie warto otwierać oczu. Śpij, nikt nie przyjdzie. Jednak widzę- stanęła. Patrzy się. Idzie. Idzie do mnie?
Tak! Już czuję, jestem w jej rękach. Niesie mnie, niesie, niesie i niesie. Ciepło czuję. Ludzie się mi przypatrują.
Nareszcie! Myślałem, że ulica Ś. będzie ostatnią, na której będę. A tu proszę, jestem tu i tu, teraz skręcam tu i idę tu. Zwiedzam. Jeszcze dużo zobaczę, a myślałem… A teraz niesie mnie po schodach. Cieplej już. O wiele cieplej. Otwiera drzwi. Jestem w mieszkaniu. Owija mnie w coś płóciennego i kładzie na miękkiej poduszeczce. Do tego przykrywa jeszcze swetrem. Leżę. O, jak dobrze! Cieplej. Tylko coś tu i tam czuję. Gdyby nie to, to byłoby lepiej. Chlup! A teraz piję wodę. Otwiera mi dziób. Chlup! Smaczne. Tego mi było trzeba! Leżę. Senność. Otwieram oczy i spoglądam w górę. Ach, dziękuję! Stópki mam zimne, ciałko mam zimne, a ty dmuchasz, chuchasz i całujesz.
Gasnę… Powoli gasnę… Nie, nie gasnę! Lecę, lecę, lecę, lecę…
Przeszedłem jeszcze tyle i umarłem w cieple…
Jego ciałko leży w parku.
Jednak jego oczka nie widzą parku.
Tylko nie mów, że życie musi płynąć dalej.

Ojciec

Każdy dzień zaczęty w złym humorze. Z promieniami słońca promienie nienawiści. W tym mikroklimacie nieprzyjaznym człowiekowi ciągle grzmi i błyska się. Idące zawsze według scenariusza życie, gdzie nie ma miejsca na miłość i szacunek. Wszystkie sceny są tam takie same. Każdy dzień daje się przewidzieć. Jaką rolę ci dadzą, taką odgrywasz. Idziesz ze spuszczoną głową tam, gdzie ci scenariusz rozkaże. Myślisz, że już zawsze tak będzie i że świat ogranicza się tylko do tego, co tu. Nie spoglądasz dalej, wyżej. Gdybyś spojrzał z innej perspektywy, zobaczyłbyś, jak twoje życie tonie w oceanie innych żyć, jak to, co wielkie, nagle staje się małe. W każdym twoim dniu struny napięte do granic możliwości. A wystarczyłoby tylko jedno słowo, by stopić lodowy szkielet, by napięta struna puściła. Szklankę z gorącą herbatą stawia na kuchennym stole. Ojciec. Szuka ukojenia po „porannej burzy”.Siada ociężale przy stole.
Oddaje się najprzyjemniejszej chwili w swoim życiu – piciu herbaty. To wtedy znajduje wewnętrzny spokój. Przy stole czuje się jakby w prywatnym zacisznym zakątku, gdzie problemy z zewnątrz nie mają prawa wstępu. Ojcu jednak zdarza się „wypuścić kilka gromów na zewnątrz”. Do kuchni wkracza matka, zamierza zrobić śniadanie. Po chwili w kuchni pojawia się córka. Czesze swe długie włosy, szykuje się do szkoły. Jest siódma rano, ciepły poranek majowy lub może czerwcowy.
Ojciec czeka, aż mu herbata ostygnie.
Matka stawia świeże bułki na stole. Parzy dla siebie i córki herbatę.
Córka siada przy stole.
Ojciec ponownie „rozpętuje burzę”.
Matka podnosi filiżankę do ust, parzy wargi gorącym napojem.
Córka smaruje bułkę masłem.
Ojciec kontynuuje zaczętą rozmowę.
Matka odpowiada mu z krzykiem.
Córce serce bije mocniej.
Ojciec rozjuszony wstaje i kroczy ku matce.
Matka wystraszona podnosi się.
Córka szybko reaguje, wstaje, by bronić matki.
Ojciec chwyta kuchenny nóż, żąda pokory od matki.
Matka boi się.
Córka swym ciałem przesłania matkę.
Ojciec próbuje przedrzeć się przez tę „żywą przeszkodę”. W szarpaninie ostrze noża w ciało córki
kieruje.
Matka krzyczy.
Córka krwawiąc upada.
Ojciec rzuca nóż na podłogę. Nim nóż spadnie, ojciec zlękniony jeszcze powie: „Ja nie chciałem”.
Matka płacząc tuli córkę w ramionach.
Córka zamyka oczy.
Ojciec nie chce wierzyć sobie.
Traci przytomność, choć jest przytomny. Matka krzyczy.
Córka śni.
Ojciec przerażony myśli: „Czemu ten dzień inną obrał drogę?”
W otępieniu głosy słyszane jakby z głębin studni. Głucha ciemność przed oczami. Szum myśli i obrazu. Chwiejność na linii życia. Kuchnia stopniowo pustoszeje. W samotności i ciszy lśni w promieniach słońca szklanka z zimną herbatą…

Podróże

Wycieczka rowerowa. Do plecaka wkładam ciepły sweter, książkę, notatnik, długopis, lęk, termos z herbatą, koc, kanapkę.
Cel? Tam gdzie cisza spotyka się ze spokojem.
Kiedy? Gdy Księżyc wstaje a Słońce odchodzi.
Do złotych łąk jadę, do złotych łąk…
Wyciągam koc, książkę, notatnik, długopis, termos z herbatą, kanapkę.
Słyszę szelest z pobliskiego zagajnika. Spoglądam w tamtą stronę. To dwa psy: jeden mały, drugi duży, których pan orze pole, wybiegają z lasku. Bawią się razem. Wyciągam z plecaka lęk.
Uciekam.
Jadę rowerem i nagle pragnę unieść się do Wenus. Płynąć ku niej. Już zamierzam wyruszyć, ale oto czytam, że „Wenus to najgorętsza planeta w Układzie Słonecznym. Posiada gęstą atmosferę. Temperatura sięga tam aż 470°C! Cała powierzchnia Wenus usiana jest wulkanami, dochodzącymi nawet do 160 km średnicy. Z górnych warstw padają deszcze, przekształcające się na dole w mgłę kwasu siarkowego. Wiatry owiewają dookoła planetę w ciągu czterech dni, wiejąc z siłą tornada. Wszędzie pioruny biją tak często, że nawet ciemna strona jarzy się z hałasem”. Postanowione! Nie lecę. Zostaję.
Za cel podróży obieram sobie jednak „serce nocy”- jak to pięknie określił Konstanty Ildefons Gałczyński Księżyc w jednym ze swoich wierszy. A może właśnie teraz bohaterowie pierwszej części trylogii księżycowej: „Na srebrnym globie” odbywają swoim wozem podróż przez któreś Mare…? Albo bohaterowie książki Herberta George’a Wellsa – Bedford i Cavor – walczą w podziemiach Księżyca z Selenitami…? Ruszam dalej. Przejeżdżam obok sadu, w którym drzewa aż uginają się od ciężaru owoców. Zapach pyszniejszy niż smak. O, przepraszam! Wycofuję to, co powiedziałam – tak pysznych jabłek nie jadłam jeszcze nigdy! Jadę dalej. Obok mnie przelatuje jakiś bączek. Ostatni w tym roku? O, wycięto przydrożne drzewa! Jaka szkoda. Zaraz obejrzę któryś z pni i jego słoje. Jak to było z tym datowaniem wieku? A, wiem! Wystarczy tylko policzyć ciemne słoje. Ech, długo by liczyć… Przejeżdżam teraz przez wieś Rajsko, która położona jest na wzniesieniu. Rozciągają się stąd malownicze widoki aż po sam horyzont. Patrząc z góry można ująć wzrokiem wszystko to co na dole i upajać się krajobrazem. Patrzę po sam widnokrąg, gdzie rozpoznaję pojedyncze drzewa. Jak też one tam muszą być daleko! Gdy zjeżdżam ze wzniesienia, rozwijam ogromną prędkość. W połączeniu z przecudnymi widokami, można się poczuć, jakby się leciało. Jest to czas, gdy ciepłe powietrze przeplata się z zimnym. Powietrze „bije” mnie po twarzy. Nie, nie boli. Na mojej twarzy ląduje nić babiego lata. Babie lato. A dlaczego akurat babie? Gdybym była w Ameryce Północnej powiedziałabym Indian Summer, w Szwecji –  Brigitta-Sommer, a w Niemczech – Altweibersommer. Hmmm… lato starych bab? To niech może już lepiej pozostanie po prostu „babie”…