Naszym zdaniem
Co się stało z wszystkimi bitnikami albo gdzie Ginsberg schował haszysz.
W sierpniu tego roku Patti Smith będzie gwiazdą OFF Festivalu 2015. Artystka wykona w katowickiej Dolinie Trzech Stawów utwory ze swojego legendarnego, debiutanckiego albumu „Horses”. Przeżywając (spóźnioną chyba) fascynację wspomnianym krążkiem i myśląc o zbliżającym się koncercie, czytałam „Wspomnienia bitniczki” Diane di Primy, które, dzięki łódzkiej Officynie, wypełniły właśnie kolejny fragmencik potężnej luki na polskim rynku wydawniczym. Miejsce na półce z podpisem: „dzieła literackie kontrkultury”. Okazuje się, że w mieście, gdzie na tegorocznej, frapującej wystawie „Punks z miasta Łodzi” widziałam Roberta Mapplethorpe’a, spacerującego Piotrkowską (daję słowo!), wydarzyło się coś bezprecedensowego – postanowiono serią książek „Twarze kontrkultury” opowiedzieć o dowódcach, łącznikach i partyzantach bitników, hippisów, punków i innych formacji, które wypowiedziały wojnę kulturze europejskiej i amerykańskiej XX wieku.
I tu znowu powracam do Patti Smith. Bo Prima, do tej pory w Polsce zupełnie nieznana, nie biorąc pod uwagę kilku jednostkowych przekładów jej wierszy, opublikowanych na przykład w „Wizjonerach i buntownikach” w latach 70., to postać, bez której z pewnością inną byłaby „babcia punk rocka”, z czego zdają sobie sprawę wydawcy „Wspomnień”. Diane wprawdzie już urodziła się w Nowym Jorku (w 1934 roku), więc nie musiała „wsiadać po pociągu i jechać do Nowego Jorku, aby być kimś”, jak śpiewała młodsza Patti (1946), ale obie panie dały czytelnikom intrygujące pod wieloma względami świadectwa swojego podboju nigdy nie zasypiającego miasta. Właściwie wystarczy przeczytać pierwsze strony ich wspomnień, aby być pewnym, że musiały kochać Nowy Jork całym sercem. Diane – West Village i Greenwich, Patti – Chelsea i Brooklyn (nie trudno wyobrazić sobie Diane, opowiadającą o Nowym Jorku, zmieniającym niczym narkotyk, jak Patti na tym fragmencie z filmu „Dream of life” Carola Morley’a: https://www.youtube.com/watch?v=ZpSYIzxtoTs). Jednak charaktery ofiarowanych nam świadectw są tak odmienne, że nie mogę się powstrzymać, aby nie oddać choćby maleńkiej części tej zdumiewającej różnicy, tym bardziej, że „Wspomnienia bitniczki” ukazały się już dwa lata temu i doczekały przeróżnych recenzji – od tych, w których roi się od słów: „porno, orgia, odjazd”, po takie, gdzie pełno jest „dyskursu-glamour”, „polityzacji ciała”, czy „seksu jako kulturowego zjawiska analizy”.
W „Poniedziałkowych dzieciach” mamy miłość, którą przerywa dopiero śmierć, we „Wspomnieniach bitniczki” taką, do jakiej opisania należałoby zapoznać się z obszernym słownikiem seksualnych konfiguracji, a więc kończącą się wraz z wzajemną „wymianą jęków i płynów”… Nieliczni polscy recenzenci zarzucali Smith, że nie postarała się o wnikliwe opisy brania dragów i kulminacji dzikich orgii (oddała trochę dzikość serca, ale tak na pół gwizdka), że „Poniedziałkowych dzieci” nie sposób nie lubić, ale przecież sięgając po taką historię nie chodzi o to, aby móc pogłaskać swój ustateczniony bunt po głowie, albo wzruszyć się, jak przy byle filmie w telewizji…
Kto tym głosom uwierzył i kto je w świat wypuścił, odtrutkę na aurę pełnej wzruszeń zadumy znajdzie u Primy. U niej nie ma mowy o żadnych nadwrażliwcach, w śnie i na jawie marzących o robieniu artystycznej kariery. Owszem, znajdziemy nieco historii o kłopotach artystki z wydaniem pierwszego zbioru wierszy i o spotkaniach w gronie artystycznej amerykańskiej bohemy, ale zamiast trenu dla ambicji – hymn pochwalny upalania się marychą po uszy i uprawiania seksu grupowego podczas menstruacji, i to w Nowym Jorku o dekadę wcześniejszym. W tym sensie co innego, w przypadku obu utworów, znaczy stwierdzenie, że bohaterzy kochają się, biedują i wspólnie docierają na szczyty… Chociaż nie, mam efektowniejsze porównanie – w „Poniedziałkowych dzieciach” Allen Ginsberg dorzuca Patti parę groszy do kanapki i funduje kawę, no i miło gawędzą o Whitmanie i Rimbaudzie, u Primy „Lessie perdo… go w d….”, po czym, a jakże, Allan recytuje tego samego Whitmana, tyle że nie pije przy tym latte, ale bierze do ust to i tamto, i wkłada tu i tam kulki haszyszu.
„Patti, nim odkryje potęgę słów połączonych z muzyką – pisze wiersze („wiersze”?) i trochę rysuje” – pisze krytyk literacki i poeta Marcin Sendecki w recenzji „Co przemilczała Patti Smith?”. Słowo „wiersze” krytyk ubiera w cudzysłów i okrasza wymownym pytajnikiem. Nie wiem, dlaczego przeniesienie buntu w sztukę, skutkujące dziełem balansującym na granicy pornografii, miałoby się obyć bez cudzysłowu i być warte obszernego posłowia Jerzego Jarniewicza z tezą, że mamy do czynienia z obrazem wielkich zmian obyczajowych, ale już przeniesienie buntu w sztukę skutkujące poezją ocierającą się momentami o kicz nie mogłoby się bez tego cudzysłowia obejść. Tym bardziej, że Prima nie szczędzi fraz w rodzaju „wpadałam w szarą otchłań między omdleniem a snem”, co razi nie mniej, niż ewokacje Smith do wszechwładnej opatrzności (a może nawet nie mniej, niż jej bożonarodzeniowy koncert w Watykanie i sweet focie z papieżem Franciszkiem, ale to już inna kwestia). Wiadomo, że celowego działania i konwencji literackiej doszukujemy się często tam, gdzie nam wygodniej. I pewnie dlatego dla niejednego czytelnika i krytyka we „Wspomnieniach bitniczki” będzie gra pisarki, zapoznanej z technikami narracji, a w poezji Smith swąd amatorszczyzny, przerostu formy nad treścią.
Pierwszy wydawca „Wspomnień…”, Maurice Girodias, w listach do Primy miał żądać więcej seksu. Prima miała sama przyznać, że cały ten seks wymyśliła. Rzecz jasna, w imię wyższych racji, to jest pieniędzy. Smith nikt za przemilczenia (o istnieniu których wcale nie zaprzeczam) w „Poniedziałkowych dzieciach” nie zapłacił. Tak czy inaczej, jeśli rzeczywiście wielkie drzewo buntu umiera, aby na jego miejscu mogło wzrosnąć parę kiczowatych chwastów, to jego śmierć ma kilka elementów wspólnych w obu tych książkach. Biorąc poprawkę na odmienny kontekst kulturowy obu utworów i różne lata ich premier, zdecydowanie warto przyciemnić sobie obraz Nowego Jorku wymalowany przez Smith w momentami zbyt pastelowych barwach obrazem miasta – wielkiego łóżka-śmietnika, gdzie wrzuca się diamenty, zawinięte w odpady społeczeństwa. Warto dodać, że po ów łożu przewalają się różne ikony epoki. Pewien wątek „Wspomnień bitniczki” przypomniał mi elektryzujący film „Życie Adeli. Rozdział 1 & 2” Abdellatifa Kechiche’a. Diane poznała w collegue’u fascynującą Toni, w której zakochała się, podobnie jak inne koleżanki. Listy, jakie pisała Toni, były zdumiewającymi kompozycjami – ich styl zaczerpnęła od Salingera, autora „Buszującego w zbożu”, natomiast ich treść miała wiele z Sartre’a, autora „Mdłości”. Emma z „Życia Adeli”, partnerka tytułowej bohaterki, także „kształciła kulturowo” zakochaną w sobie dziewczynę i dużo opowiadała jej o Sartrze.
Namawiam wszystkich do sięgnięcia po „Wspomnienia bitniczki” – ze względu na mało akwarelowy portret amerykańskiej bohemy, a także w nadziei, że może uda się zebrać tylu czytelników i apologetów, aby wystosować apel do Officyny o wydanie poezji Smith? Podpisuję się pierwsza. Kto się przyłączy?
Joanna Roś