O ile lektura Ewangelii według Piłata była dla mnie czymś na wzór próby przejścia jeziora, do którego drugiego brzegu zmierzałam już tysiące razy bez ekscytacji, więc trudno mówić o wadze tego wydarzenia, i trudno o nim opowiadać z podekscytowaniem, to zapoznanie się z dołączonym do książki Dziennikiem skradzionej powieści – Rok 2000 było ożywczym deszczem, podczas spaceru wokół tego jeziora – podpatrywaniem pisarza, nie tyle przy pracy, co przez ręce jego własnej pasji. Dlaczego przez ręce? Czy to nie oznacza zaburzonego oglądu? Otóż nie, bowiem Schmitt tłumaczy poniekąd we wspominanym Dzienniku tematykę swojej powieści właśnie poprzez osobiste doświadczenia duchowe, poprzez własne dojrzewanie do, bądź odkrywanie, wiary. Wyjaśnia, w jaki sposób opisywane w książce zdumiewające rzeczy, których jest więcej, niż przewidywał na początku, odpowiadają tajemnicy, której dotknął, kiedy doznał nawrócenia, podczas pobytu na Saharze. Dzięki tym zapisom poznajemy również dogłębnie emocje, jakich twórca – nieateista przecież – doświadczał, pisząc w imieniu Jezusa, które zilustrować można jednym pytaniem: Czy na pewno nie depczę świętości Ewangelii? Słyszymy spowiedź pisarza: Tak, jest to zuchwałość, ale można usprawiedliwić ją celem książki – potrzebą ożywienia, przybliżenia i lepszego poznania Jezusa, którego figura rozmyła się przez wieki obrazowania.

Funkcjonariusz Boga, jak sam nazywa się Jezus, zdając relacje z dokonywanych przez siebie uzdrowień, jest tu przede wszystkim człowiekiem, a dopiero potem, w zależności od czytającego – Bogiem. Głęboka medytacja nad sprawami świata sprawia, że doświadcza uczucia zanurzania się w sobie, schodzenia na dno studni samego siebie, gdzie spotyka Najwyższego. Najpiękniejsze fragmenty książki to te, opisujące jego zapadanie się w głębie tajemnicy życia i śmierci, kiedy przebywa na pustyni. Jego staczanie się w pustkę, docieranie do oceanu światła, zstępowanie w środek kuźni istnienia, kiedy rozumiał WSZYSTKO i czuł całkowitą, przenikającą UFNOŚĆ. Na długo zapamiętam takie słowa Jezusa: To byłem ja i nie byłem ja. Miałem ciało i nie miałem go. W dalszym ciągu myślałem, lecz nie mówiłem już o sobie ja, „wewnątrz siebie nie odnalazłem siebie, lecz coś więcej(…)jakieś morze przelewającej się lawy, zmienną i nieruchomą nieskończoność, skąd nie dobywało się żadne słowo, żaden głos czy dyskurs, lecz jakieś nieznane dotąd, przerażające, gigantyczne, niepowtarzalne i niewyczerpane uczucie, że wszystko jest w stanie łaski (…) Osiągnąłem stan całkowitego nasycenia, i zawsze docierałem do jądra jasności, która była wprost nie do zniesienia; rzucałem się w jej ramiona, a wtedy czas przestawał istnieć. To dzięki takim słowom głównego bohatera, obok wyznań pisarza, które nazwałam wcześniej ożywczym deszczem, powieść wydaje się jakby przemyta poranną rosą. A nawet jeśli wchodzenie w jezioro chrześcijańskiej wiary nie wzbudza w nas żadnego poruszenia, warto sięgnąć po Ewangelię według Piłata.

Joanna Roś