Naszym zdaniem
Konrad Szołajski prezentuje czytelnikowi swoją wersję wydarzeń, które doprowadziły do wydania kultowej „Sztuki kochania” w pruderyjnej Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
Wyobraźmy sobie na chwilę świat, w którym seks to temat tabu. Nie rozmawia się o nim ani w szkole, ani w domu – nastolatki zdobywają wiedzę na własną rękę, najczęściej podsłuchując jakieś strzępki rozmów starszych kolegów. Kinomani mogą być absolutnie pewni, że wszelki cielesny kontakt oglądanych na dużym ekranie bohaterów zakończy się na pocałunku, po którym kamera pokaże nam rozgwieżdżone niebo. W księgarniach nie uświadczy się książek takich jak Kamasutra, o seksuologii też nikt jeszcze nie słyszał. Jedyne publikacje, które można znaleźć ukryte gdzieś w kącie księgarnianych regałów, to jakieś naukowe, pełne łacińskich terminów, odpychające i nieprzystępne tomiszcza – ale nawet kupując takie książki nie uciekniemy przed potępieńczym wzrokiem sprzedającego. To może chociaż „świerszczyki” w kioskach? O tym też można zapomnieć, a ci straceńcy, którzy próbują je przeszmuglować ze zdeprawowanego Zachodu, będą musieli zmierzyć się z surowymi celnikami, którzy wszelkie niemoralne materiały konfiskują. Brzmi trochę jak science-fiction, prawda? Najciekawsze, że to wszystko działo się nie dalej jak 50 lat temu w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej! I ten właśnie pruderyjny porządek rzeczy postanowiła zburzyć pewna rezolutna kobieta w średnim wieku – Michalina Wisłocka.
Wisłocka nie miała łatwego życia, ale przede wszystkim nie miała życia nudnego. Wyszła wcześnie za mąż – zakochana po uszy w mężczyźnie, który okazał się być egoistą i manipulatorem. Przez wiele lat, tych pozornie szczęśliwych, żyła w zaaranżowanym przez siebie trójkącie: z mężem i przyjaciółką. A kiedy i małżeństwo, i trójkąt rozpadły się w drobny mak, Wisłocka – w końcu! – za sprawą innego mężczyzny odkryła swoją uśpioną dotąd seksualność. Te barwne i niełatwe doświadczenia popchnęły Wisłocką, praktykującego lekarza ginekologii, w sferę badań nad psychologią miłości. A kiedy już odkryła swój przepis na szczęście, uznała, że nadszedł czas, by obalić tabu cielesnych przyjemności i by w końcu wprowadzić Homo Socialicus w nową, lepszą przyszłość. Powodzenie tej misji, w realiach PRL-u, można by przyrównać do zimnowojennych prób podboju kosmosu: celu obarczonego ogromnym ryzykiem i niepewnością, ale możliwego. Podjąć się tej misji mogła tylko taka kobieta jak Wisłocka: pełna wigoru, nie uznająca kompromisów, mająca temperament niczym wulkan. I… udało jej się. Wydała najpopularniejszą, wręcz kultową książkę czasów PRL, Sztukę kochania. I to tę batalię, którą Wisłocka musiała stoczyć z socrealistycznym urzędniczym kolosem, postanowił opowiedzieć czytelnikowi Konrad Szołajski – nieco (może nawet bardziej niż nieco) ją ubarwiając.
Głównych bohaterów Wisłockiej, czyli jak to ze sztuką kochania było poznajemy dość szybko. Zdeterminowanej pani ginekolog towarzyszą niczym cienie: wojująca obrończyni moralności, młody oficer SB i jego szef (niecierpliwie wyczekujący awansu), a także aparatczyk z Komitetu Centralnego (w którym rodzinne doświadczenia obudziły ogromne pokłady pruderii). Wszystkie te postaci – wyraziste, kolorowe, nad wyraz charakterystyczne – mają dodać smaku opowiadanej przez Szołajskiego historii. To oni bowiem tworzą sieć intryg, których osią jest Wisłocka. Najgorsze jednak, że to co miało być figlarną, pastiszowo obrazującą absurdy PRL-u, lekko napisaną powieścią w stylu tyrmandowskiego Złego, okazało się być powieścią niezgrabną, nie do końca przemyślaną i przydługą. Autor nie prowadzi wątków pobocznych konsekwentnie, nakręcana spirala zdarzeń w pewnym momencie się urywa, przez co zakończenie okazuje się najzwyczajniej w świecie nieciekawe (w kontekście wymyślonej przez autora intrygi rzecz jasna, bo ostatecznego wydania drukiem Sztuki kochania czytelnik jest świadomy od samego początku). Podsumowując: książka pełna jest luźnych pomysłów, które nie zostały zrealizowane spójnie i w sposób zorganizowany.
Poza tym Szołajski nad wyraz chętnie wykorzystuje retrospekcje. Wprowadzone są one za pośrednictwem pamiętników Wisłockiej, które czytelnik studiuje ramię w ramię z jednym z bohaterów. Biorąc pod uwagę, że bazują one na oryginalnych notatkach pani doktor (do których autor miał dostęp za sprawą spadkobierców Wisłockiej), jest to nie lada gratka. Szkoda tylko, że Szołajskiemu zabrakło wyczucia literackiego i nie wykorzystał jedynie części otrzymanych materiałów – nie potrafił znaleźć złotego środka pomiędzy wykorzystaniem spowalniających akcję dzienników, a prowadzeniem wymyślonej przez siebie fabuły. Przez to książka ma niepotrzebne dłużyzny, zamiast wartko płynąć rytmem zdarzeń. Powód może być jeden Wisłocka… to pierwsze doświadczenie prozatorskie Szołajskiego, który znany jest ze swojej kariery w świecie filmu. Koniec końców okazuje się, że pisanie scenariuszy, choć pozornie tak zbliżone do tworzenia fabuł książkowych, nie jest gwarantem sukcesu literackiego.
Katarzyna Figiel