Naszym zdaniem
Okazuje się, że dziennik prowadzić można nie tylko w formie pisemnej, ale i graficznej. Szczególnie, kiedy myśli i uczucia są tak trudne do wyrażenia słowami. Połączenie tych dwóch form dało książkę nietypową, bo zawierającą dwie korespondujące ze sobą historie, a zarazem trudną, bo historie te opowiadają o zmaganiach z nieuleczalną chorobą.
Śmiertelna choroba w połączeniu z twórczą ekspresją doprowadziły do powstania tworu kultury niezwykłego, bo łączącego tekst z grafiką. I nie, nie jest to po prostu ilustrowana historia. Obie składowe książki są równoważne, obie tworzą opowieść, każda własną, jedynie rezonując ze sobą. Można je czytać oddzielnie, można razem, za każdym razem znajdując nowe znaczenia i emocje. Czy warto? To zależy: z ciekawości, dla świetnych rysunków, ku przestrodze – tak; dla walorów prozatorskich – niestety mniej.
Choroby mają to do siebie, że spadają na człowieka jak grom z jasnego nieba. Życie toczy się swoim torem, beztrosko i trosko – normalnie – aż tu nagle piorun, pożar, pożoga. Zmienia się wszystko, a szczególnie poczucie tego, co ważne, a co nie. To wszystko zdarzyło się w życiu Marka Adamika – młodego, zdolnego grafika, którego talent i praca w pocie czoła zaprowadziły na szczyt fali. Tam dosięgła go choroba, która, niczym żarłoczny morski stwór, chce go zawlec pod wodę. Książka stanowi próbę rozprawienia się z tym potworem, a może jedynie oswojenia go.
Elementem tej historii jest też doświadczenie artysty, którego talent nie może znaleźć ujścia, trafia na ścianę w postaci ograniczeń jego własnego ciała. Dłonie, które dotąd nie zawiodły, oczy, dzięki którym wszystko było możliwe, odmawiają posłuszeństwa. Nagle wszystkiego trzeba uczyć się na nowo. Ale to nie tylko doświadczenie twórcy. Historię Adamika można i należy traktować szerzej: pracoholik, który zatracił się w pogoni za sławą/chwałą/pieniędzmi/zapomnieniem/… (można tu wstawić wiele innych słów). Teraz musi zmienić swoją codzienność, ale i podejście, i w końcu dostrzec to, co prawdziwie istotne.
Nie jest to lektura łatwa i na pewno nie dla wszystkich (ciągle zastanawiam się, czy jest dla mnie). Tekst, który dostajemy, nie stanowi linearnej opowieści, nie ma tam opisów zdarzeń, uczuć. Są za to krótkie impresje, pisane jakby do szuflady, dla siebie, a nie dla oczu czytelnika. Są to zapiski z otchłani rozpaczy, do bólu hermetyczne – ale czy nie taka jest natura cierpienia? Wszystko to doprowadziło do powstania tworu bardziej poetyckiego niż prozatorskiego. I w takich kategoriach należy go traktować. Jako opowieść jest bowiem męcząca, niezrozumiała, czasem denerwująca. Jako nietypowy tomik wierszy, na które składają się i pisane impresje i poszczególne rysunki, jest wyrazem rozpaczy, bezwolności, drogą autora do samouświadomienia.
Tym, co przeszkadza najbardziej, jest ton, który autor przybiera pod koniec książki: do bólu moralizatorski, zbyt dosłowny, zaangażowany społecznie, niepotrzebny. A przecież nie o tym miała być ta historia. I po drugie: po co wrzucać do jednego worka wszystko, co kiedykolwiek się napisało? Tutaj pracy domowej nie odrobił redaktor prowadzący, który powinien odradzić, spojrzeć okiem niezależnym, krytycznym. Ale czy redaktor i czy ja mam moralne prawo do negatywnego opiniowania książki, która opowiada o walce ze śmiercią i bynajmniej nie jest fikcją literacką? Chyba jednak tak, skoro autor zdecydował się na jej opublikowanie. Stała się przez to tworem kultury, bytem publicznym, a przez to skazanym na spojrzenia zarówno przychylne, jak i krytyczne. Moje niestety bliższe jest temu drugiemu podejściu.
Katarzyna Figiel