Naszym zdaniem

Najseksowniejsza powieść wszechczasów, czyli kto palił z Camusem opium.

7
Styl i język
6
Treść i fabuła
8
Okładka
6
Zapach

Po powrocie z jednej ze swoich, obfitujących w liczne przygody, podróży, Truman Capote twierdził, że miał w Paryżu romans nie z kim innym jak z Albertem Camusem.

W czerwcu 1984 roku tak wspominał autora „Dżumy”: „To był sympatyczny, przystojny, niewysoki mężczyzna. Miał wrażliwe oczy i twarz pełną współczucia. Pracował u Gallimarda i był moim redaktorem. Zabrał mnie kiedyś na obiad. Pewnego popołudnia zjawił się w moim pokoju i po prostu poszliśmy do łóżka. Tak po prostu. Nie sądzę, żeby był homoseksualistą. Jeśli chodzi o wygląd, to był mój najlepszy okres. Podczas pierwszego spotkania wydawał się trochę zaskoczony. Być może poruszyłem w nim jakąś strunę tęsknoty, przypomniałem mu o czymś, co zdarzyło się w okresie dojrzewania” [cytuję za biografią pisarza pióra Geralda Clarke’a]. Camus – kobieciarz, Capote – uwodziciel świata. Z takiego połączenia może narodzić się albo intrygująca konfabulacja, albo całkiem zwyczajna prawda, niemniej, póki nie sięgnęłam po powieść „Candy” Terry’ego Southerna i Masona Hoffenberga była to chyba najbardziej „odjechana” informacja dotycząca Camusa, jaką kiedykolwiek usłyszałam. Ale zanim o tym, przypomnijmy fabułę kultowej „Candy”, która w Polsce dopiero od 2013 roku (a na świecie od 1958) popularyzuje i uświadamia meandry amerykańskiej kontrkultury.

Zachwycająca blondynka, która stała w kolejce po długie rzęsy, gdy rozdawano rozum, studentka humanistycznego kierunku na uniwersytecie w Nowym Jorku, to zabawka seksualna męskich obywateli miasta – profesora Mephesto, ogrodnika z Meksyku, troskliwego wuja Jacka, zagonionego kuriera, smutnego kloszarda i oblepionego odchodami, guru Grindle’a. Jak by to powiedziała sama Candy: „wielkie nieba, przecież jestem dobrze wychowana, zbyt dobrze, żeby sprawić komuś przykrość i odmówić używania mojego ciała”. Można powiedzieć, że twarz kontrkultury, jaką jest Candy, to raczej naiwna, sympatyczna buzia, której nikt nie rozpatruje oddzielnie od olbrzymiego biustu i zgrabnych pośladków, ale tu trzeba nadmienić, że na tej twarzy widoczny jest się cały seksizm, hipokryzja i obłuda kapitalistycznego społeczeństwa. Duet pisarski – Terry Southern i Mason Hoffenberg świecił niemały, skandaliczny triumf w latach 50., gdy „Candy” znalazła się na zapleczu w mniej i bardziej bogobojnych księgarniach, wypadając z ramion paryskiego wydawcy, Maurice’a Girodiasa. Nie trzeba było za bardzo zagłębiać się w jej motto – jedno spojrzenie na tą twarz i od razu stało się jasne, że chodzi o seks. Wyszukany, ale na pewno nie estetycznie.

Czytałam tę książkę bezpośrednio po lekturze „Wspomnień bitniczki” Diane di Primy i gdybym nie wiedziała, że najsłynniejsza bitniczka wydała swoje dzieło ponad dziesięć lat później, a autorzy „Candy” pracując nad powieścią mieli kontaktować się listownie, dałabym sobie rękę uciąć, że awanturnik Southern z terminarzystą Stanleya Goulda, największego ówczesnego (ówczesnego – podkreślam!) hipstera – Hoffenbergiem, a także Prima, związana z kręgiem psychodelicznych zwolenników Timothy’ego Leary’ego, ściągali od siebie, zaglądając sobie przez plecy. Oczywiście, że leżąc na łóżku, gdzieś w hipster-chatce na Greenwich Village, ze skrętem w ustach. William Styron, autor „Wyboru Zofii” ocenił, że „Candy” jest kosmicznie zabawną i umoralniającą powieścią, jaką może być tylko rzeczywiście mistrzowska satyra. Po jego recenzji boję się wczytać w to, co napisali Gore Vidal, ten od powieści o detektywie Peterze Sergeancie, czy Philip Roth, a już na pierwszy rzut oka widzę, że pochwała goni pochwałę… Ciekawe, czy Roth, od wielu lat kandydat do literackiej Nagrody Nobla, przyznałby mi, a także innymi recenzentom „Candy”, rację, że, jak pisał Łukasz Orbitowski, „Southern i Hoffenberg napisali tę krótką powieść dla kasy, na kolanie”, ciekawe, czy przytaknąłby, gdybym dodała – „podobnie jak Diane di Prima swoje Wspomnienia bitniczki”.

Niestety, w pewnym sensie powielę schemat dotychczasowych polskich recenzji „Candy”. Najpierw wspomnienie farsowych sytuacji seksualnych, potem WIELKIE ALE – że przecież, chociaż na kolanie, to jednak przyłożyli społeczeństwu lat 50., obywatelom różnym wiekiem i statusem społecznym, bo w końcu wszyscy mają bądź obrzydliwe dusze, bądź obłudne pragnienia erotyczne, albo, „wielkie nieba”, wszystko to w jednym zestawie. Ale mam również swoje własne ALE, które wyciągam nad „Candy” jak tarczę.

Po przeczytaniu powieści zapragnęłam niezwłocznie dowiedzieć się czegoś więcej o autorach, chociaż w książce nie brak informacji biograficznych. Dowiedziałam się, że kiedy Terry Southern, jeden z jej autorów, wyjechał do Paryża, zapukał do drzwi Françoise Sagan, autorki „Witaj, smutku”, i kiedy ta mu je otworzyła, rzekł na poważnie: „Cześć, jestem Terry Southern, autor opowiadań”. Gdy Saganka zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, po prostu poszedł do domu Alberta Camusa i zrobił to samo. Darius James, przyjaciel Southerna, wspomina: „Powiedział mi kiedyś, że spotykał się z Camusem i Cocteau w czasie swoich studiów i palił z nimi opium”. Ta pogłoska przebija nawet romans Camusa i Capote’a! Spróbujcie dowiedzieć się czegoś niepoważnego o wielkim moraliście Camusie o smutnych oczach i frasobliwej minie. Sami się przekonacie, na jaki wyczyn pokusił się autor „Candy”! Było warto czytać tą jedną z „najseksowniejszych powieści wszechczasów”, jak chce „Playboy”.

Joanna Roś