Niedawno wszedł na ekrany film „Moje córki krowy”. Reżyserka zadebiutowała jednocześnie powieścią pod tym samym tytułem. Oba obrazy, zarówno ten filmowy, jak i pisarski, poruszyły na wielką skalę opinię publiczną. O sukcesie obu dzieł, o przepracowywaniu straty, o ludzkich tragediach opowiadanych z przymrużeniem oka oraz o tym, że hasło „Moje córki krowy” potrafi działać cuda, rozmawiam ze znakomitą reżyserką i autorką imponującego debiutu pisarskiego, Kingą Dębską.

Zrzut ekranu 2016-02-18 o 13.57.44Kinga Dębska urodziła się w Białymstoku w 1969 roku. Jest absolwentką reżyserii filmowej praskiej FAMU i japonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, autorką cenionych filmów fabularnych i dokumentalnych. Zanim zaczęła robić filmy, pracowała jako dziennikarka. „Moje córki krowy” (kliknij, by przeczytać naszą recenzję) to jej literacki debiut. Film pod tym samym tytułem zdobył Nagrodę Publiczności i Nagrodę Dziennikarzy na tegorocznym Festiwalu Filmowym w Gdyni oraz Nagrodę Sieci Kin Studyjnych i Lokalnych. Zdobył także wiele nagród na innych festiwalach i ma siedem nominacji do Orłów.

Powiedziała Pani: „Moim marzeniem jest takie skonstruowanie historii, żeby odbiorca na zmianę śmiał się i płakał, ale żeby odłożył książkę lub wyszedł z kina zbudowany, a nie podłamany”. W moim przypadku Pani marzenie się spełniło. Po lekturze czułam się zdruzgotana i podniesiona na duchu jednocześnie. Docierają do Pani takie opinie czytelników i widzów?

Tak, czuję, że się udało. Większość widzów i czytelników film i książka bardzo poruszyły i przejęły, onieśmiela mnie nawet, że tak wielu. Dociera do mnie powoli, że uwalniając swoje prawdziwe emocje, choć przetworzone przez formę, dotarłam do serc ludzi. To wielka rzecz dla autora. I wielka odpowiedzialność. Okazało się, że szczerość ma ogromną siłę. Mam z tego konkretne bonusy. Ostatnio w szpitalu najpierw zapisano mnie na wizytę za rok, a kiedy powiedziałam, że nie wiem, czy wtedy nie będę robić kolejnego filmu, pielęgniarka zapytała, jakie to filmy robię. Na hasło „Moje córki krowy” zostałam przyjęta od razu, pani nawet dała mi telefon, żebym nie musiała przychodzić po wyniki badań. Powiedziała, że poleca „Moje córki krowy” awanturującym się w kolejkach pacjentom, żeby zobaczyli, co jest w życiu ważne.

Pomysł na realizację filmu zaczerpnęła Pani z życia. Pani rodzicie odeszli nagle. Zaczęła Pani pisać. W którym momencie pojawiła się myśl o książce i o filmie? I jak to się stało, że powstało jedno i drugie?

Zaczęło się od pisania dziennika. Potem, kiedy mama już nie żyła, a tata był chory, zaczęłam pisać scenariusz, ale wciąż bardziej dla siebie, żeby sobie pomóc to wszystko przetrwać. Kiedy zdecydowałam się pokazać scenariusz komuś na zewnątrz i dowiedziałam się, że to dobre, przez chwilę się zawahałam, czy można opowiadać historię tak bliską temu, co się przeżyło. Dlatego pomieszałam wiele tropów, postaci nie są prawdziwe, ale fikcyjne, ale emocje są jak najprawdziwsze. Kiedy film był już zmontowany i poszedł do udźwiękowienia, dostałam propozycję napisania książki. Znowu chwilę się wahałam, czy potrafię, ale zaryzykowałam. Napisałam ją w dwa i pół miesiąca.

Dlaczego o ludzkiej tragedii powinno opowiadać się z humorem?

Bo życie jest smutne? Bo mamy dość tragedii w realu? Bo sztuka powinna nieść nadzieję? Odpowiadam pytaniami, bo sama nie wiem. Ja wybrałam taką formę, formę tragikomedii, komedii życia, ale na ten sam temat mógłby pewnie powstać mocny dramat. Ja chciałam wprowadzić trochę luzu do obszaru, gdzie zazwyczaj wszyscy są śmiertelnie poważni.

W jakim stopniu „Moje córki krowy” są opowieścią o Pani i Pani rodzinie? Czy to w ogóle można „zmierzyć”?

„Moje córki krowy” są zainspirowane historią mojej rodziny. Rzeczywiście w ciągu niespełna roku straciłam oboje rodziców. Jednak wiele rzeczy wymyśliłam, stworzyłam, więc nikt z moich bliskich się tu nie odnajdzie. Pomieszałam tropy. Trudno jest zmierzyć, w jakim procencie to prawda, a w jakim zmyślenie. Myślę, że emocje są prawdziwe, ale ani Marta, ani Kasia to nie ja ani moja siostra. Chociaż mam siostrę i bardzo ją kocham.

Jako filmowiec ma Pani bogate i imponujące doświadczenie. Jako autorka zadebiutowała Pani książką „Moje córki krowy”. Czym, w Pani ocenie, różni się praca nad książką i nad filmem?

Wszystkim. Praca nad książką daje ogromną wolność, która bywa również złudna. Mogę wtedy poruszać się bezkarnie po różnych planach czasowych, wędrować po wspomnieniach z dzieciństwa, budować wyobrażenia, co by było gdyby, śnić i marzyć. Praca nad filmem jest znacznie bardziej konkretna, obudowana ograniczeniami realizacyjnymi i finansowymi. Tu każdy pomysł kosztuje. Uwielbiam pracę na planie, szczególnie pracę z aktorem, bo tutaj mogą dziać się cuda, ale lubię też pisać. Ale pisanie to samotność. Okazało się jednak, że bardziej przeżywałam premierę książki niż filmu, bo jako zagorzała czytelniczka większą wagę przykładam do słowa pisanego. Mam takie wewnętrzne myślenie, że film nie jest czymś tak trwałym jak literatura.

Pracując jako reżyser, jest Pani zapewne przyzwyczajona do „myślenia obrazem”. To pomaga czy utrudnia pisanie powieści?

Ułatwia. W literaturze też tworzy się obrazy, ale przy pomocy innych środków – słów. Jeśli widzę, co chcę opisać, to mi tylko pomaga, żeby opis był mięsisty, ociekający prawdą, dotkliwy i zabawny. Chciałam, żeby książka i film miały ten sam ton. W książce zawarłam więcej moich obserwacji świata i ludzi, i niezadowolenia z polskiej służby zdrowia. Ale nie jest to książka gorzka. Oprócz narzekania snuję w niej wiele intymnych i niemożliwych do opowiedzenia w filmie rojeń i erotycznych marzeń bohaterek, których w filmie nie ma.

Książka sprawia wrażenie niezwykle osobistej. Nie obawiała się Pani stworzenia opowieści dotykającej bolesnych i często intymnych relacji międzyludzkich?

Prawda, przeżycie jest esencją sztuki, każdy twórca czerpie z życia, tylko nie każdy się do tego przyznaje. Osoby dramatu w filmie i w książce to nie ja i moja rodzina, to jest każda hipotetyczna rodzina w sytuacji kryzysowej, pokazana w krzywym zwierciadle. Na początku trochę się bałam, że tak niedawno odeszli moi rodzice, że to za blisko, za wcześnie, ale teraz jestem szczęśliwa, że zrobiłam taki film i napisałam taką książkę. Mam nadzieję, że moi rodzice, widząc, jak pozytywnie działają na ludzi, są ze mnie dumni.

Czym dla Pani są film i książka „Moje córki krowy”? Czy w Pani twórczym dorobku zajmują szczególne miejsce? Czy pomogły uporać się ze stratą rodziców?

Tak, to moje najbardziej osobiste dzieło, chociaż wcześniej zawsze też w filmach opowiadałam o sobie, o swoich lękach i marzeniach. Twórca jest egoistą, zawsze myśli o sobie, ale nieczęsto się do tego przyznaje. Czy pomogły? Chyba tak, choć wciąż nie mogę uwierzyć, że moich rodziców już nie ma. Może dzięki książce i filmowi wciąż choć trochę są.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Ewelina Tondys

Fot. Zuzanna Szamocka