W maju tego roku historia polskiej muzyki wzbogaciła się o nową płytę zespołu God’s Favorite Drug – Here. Płytę, która potwierdza, że literatura i muzyka, kiedy wchodzą sobie w drogę, potrafią bardzo daleko dotrzeć… O Kerouacu, Hłasce i Dylanie, i wielu innych „świętych patronach rock and rolla” „ukrytych” w God’s Favorite Drug, z wokalistą, gitarzystą i tekściarzem grupy Aleksandrem Kopką rozmawia Joanna Roś.

Joanna Roś: Zdarza Ci się, jak Włóczęgom Dharmy Jacka Kerouaca, czerpać radość z tego, że wędrujesz i zapominać przy tym o bożym świecie? Przywiozłeś z jakiejś podróży pomysł na piosenkę?

Aleksander Kopka: Muszę zacząć od wyznania dla mnie dość wstydliwego: rzadko zdarza mi się wędrować, a już na pewno nie w tak odległe strony, aby określać się mianem wędrowca. Przy tak incydentalnych podróżach, jakie mi się przydarzają – zazwyczaj popełnianych w określonym celu – trudno o zapomnienie, o którym mówisz. Może dlatego właśnie żywię tak wielki podziw i sentyment do Kerouaca i Cassady’ego. Ja zazwyczaj piszę z brzegu autostrady, nie pozwalam się porwać jej nurtowi. W jednej z naszych piosenek poświęconych twórczości autora On the Road znajduje się wers „I’m a rambler but only in my soul” – jest to dość smutna konstatacja, ale owo „wondering about wandering” także wydaje swe owoce. Zazwyczaj nie tak słodkie, jak te, o których czytamy, jednak pamiętać należy, że droga także niczego nam nie przyrzeka.

Warto też zwrócić uwagę na dewaluację, jakiej podróż jako Wydarzenie w dzisiejszych czasach doświadczyła. Coraz rzadziej zdarza się nam podróżować, tak jak czynili to bohaterowie naszych ulubionych książek: od Sterne’a po Kerouaca. Coraz częściej z kolei podróż postrzegana jest w kategoriach turystycznych, co ograbia ją z jej sentymentalnej i duchowej zawartości. Na podróży swe piętno odciska także konsumpcjonizm i merkantylizacja, które wyznaczają obecnie kierunek i zasadność większości działań. W takich warunkach podróż musi się bilansować, a zatem musi zostać odpowiednio zaprogramowana.

Jeśli jednak podróż posiada jakąś tajemniczą naturę, to tego rodzaju program musi się z nią kłócić. Jeśli podróż ma być dla nas odkrywcza, jeśli podróżowanie ma dla nas uchylić jakieś drzwi – czy to w nas samych, czy w świecie – to musi się ona nieodzownie wiązać z ryzykiem porażki, a tym samym straty. To ryzyko jest w końcu szansą na nadejście czegoś nieoczekiwanego.

Warto przy tej okazji pamiętać o słowach Zbigniewa Herberta – poety, którego uważam za wędrowca nie tylko w pospolitym znaczeniu tego słowa: „Jeśli wybierasz się w podróż niech będzie to podróż długa / wędrowanie pozornie bez celu błądzenie po omacku / żebyś nie tylko oczami ale także dotykiem poznał szorstkość ziemi / i abyś całą skórą zmierzył się ze światem”. Te wersy mogłyby stanowić dewizę niejednego tułacza. Dobrze oddają także moje intencje w tej mierze.

Wracając jednak do drugiej części Twojego pytania, to owszem, zdarzało mi się przywozić utwory z podróży, szczególnie z miejsc, w których mogłem się zasiedzieć, pobyć nieco dłużej. Był to czas swego rodzaju negocjacji między tym, co przydarzało mi się nowego, a wypracowanym przez lata modelem komponowania.

Jeden z Waszych utworów nosi tytuł Travelogue For Exiles – tytuł wiersza Karla Shapiro. Ten amerykański poeta w latach 50. opublikował w swoim miesięczniku kilka utworów poetyckich Kazimierza Wierzyńskiego. Gdybyś mógł to zrobić, jakich innych polskich prozaików i poetów, drukujących już wtedy, poleciłbyś Shapiro?

Jeśli brać pod uwagę kryterium szans na to, aby taki literacki czy poetycki przeszczep przyjął się na amerykańskiej ziemi, to musiałbym tu wskazać Marka Hłaskę. Ale z tym zastrzeżeniem, jeśli oczywiście nie łamie ono reguł Twojego pytania, że podsunąłbym Shapiro późniejsze powieści Hłaski – te z lat sześćdziesiątych – jak Brudne czyny czy Palcie ryż każdego tygodnia. Jestem przekonany, że wyżej wymienione utwory podbiłyby nie tylko jego serce. Powieści Hłaski mają w sobie pokłady melancholii tej samej kategorii wagowej, co twórczość Hemingwaya. Dodatkowo bohaterowie Hłaski to nonkonformiści, odtrąceni, zagubieni, poszukujący buntownicy. Takie postaci zawsze inspirowały czytelników. W przypadku poezji, skoro już wymieniłaś jednego skamandrytę, to zdecydowałbym się na Ciemne ścieżki Iwaszkiewicza. Może dlatego, że w jakiś tajemny sposób kojarzą mi się one z Robertem Frostem.

Zostawmy Polskę i lata 50… Masz takie odkrycie literackie swojego życia, książkę, którą poleciłbyś (nie bez zazdrości) nawet diabłu? Czym to jest, to coś w niej, co tak mocno do Ciebie przylgnęło?

Bez zawahania wskażę na 62. Model do składania – moją ulubioną książkę mojego ulubionego pisarza, Julio Cortázara. Jest to powieść, która nie pozwala się okiełznać, która wylewa się z siebie, nie tylko ze względu na bardzo ciekawy, wielogłosowy sposób narracji. Wydaje mi się, że to kolejny krok po Grze w klasy, jeszcze bardziej śmiały. Może to spełnione marzenie Morellego. Już pierwsza scena w restauracji pokazuje, że słowa Cortázara mają przekraczać utarte granice, szukać „innej strony”. Odpowiednio zaadresowane, ujęte w odpowiedni kontekst – choć to wszystko dzieło przypadku, gra – mają moc dezorientowania, wytrącania z równowagi, destabilizując zarazem rzeczywistość jako zobiektywizowany, znormatywizowany twór. W dodatku w tej, jak i w wielu ze swych powieści, Cortázar z wielkim wyczuciem pisze o miłości pomiędzy bohaterami, która objawia się w swoistej niewczesności czy anachronii. W nie tyle geograficznej, co egzystencjalnej niemożności spotkania się w tym samym punkcie i pozostania tam razem. To jednocześnie bardzo piękne i smutne.

Drugą z moich absolutnych faworytek jest powieść Dostojewskiego Biesy. W tym przypadku chyba nie muszę wcielać się w rolę jej adwokata. Nadmienię jednak, że to naprawdę fascynujące studium etyczne i polityczne – pod tym względem lepsze niż niejedna praca akademicka. Poza tym portrety psychologiczne postaci z Biesów są niebywale złożone i porywające. Porażający jest opis drogi do samobójstwa Kiryłowa. Intrygująca jest postać Stawrogina, którego śmiało – ze względu na format bohatera – można postawić w jednym rzędzie z Hamletem. Nie bez powodu zyskał Dostojewski w dziedzinie psychologii uznanie samego Nietzschego.

Jeszcze à propos Reportażu z wygnania… Kiedy zapoznawałam się z Waszą płytą Here, byłam właśnie w trakcie późnej lektury Pod wulkanem Malcolma Lowry’ego. Myślę, że moim wspomnieniom halucynacji Konsula w meksykańskim upale już zawsze, gdzieś w tle, towarzyszyć będą melodie z Here. A utworowi Stone Ritual reminiscencje z Wygnania i Królestwa Alberta Camusa, z jego Rosnącego kamienia. Są takie płyty i książki, które ze sobą łączysz, które są dla Ciebie dopełniającą się opowieścią, albo przypominają o sobie nawzajem, poza intencją ich twórców, nie bezpośrednio?

Twoja uwaga na temat lektury Pod wulkanem jest dobrym przykładem na to, jak bardzo osobliwe i prywatne bywają takie kombinacje muzyczno-literackie. Sam chyba nie zdecydowałbym się na połączenie naszej twórczości z książką Lowry’ego. Nie zmienia to jednak faktu, że kilka takich aliansów posiadam. Pierwszy, który ciśnie mi się na usta, jest złożony z prozy wspomnianego wcześniej Hłaski i płyty Tomasza Stańki Litania. Za każdym razem, gdy wracałem do moich ulubionych powieści Hłaski – czy to do Sowy…, Palcie ryż… czy Brudnych czynów – nie mogłem oprzeć się pokusie, by puścić w obroty tę właśnie płytę, wypełnioną po brzegi kompozycjami Komedy w ujmujących aranżacjach. Takie przykłady mogę mnożyć niemal bez końca. Gdy zagłębiałem się w prozę Dostojewskiego, sięgałem po Skriabina. Z lekturą Przez ciemne zwierciadło P. K. Dicka świetnie współgrała płyta The Body Lovers – projektu Michaela Giry ze Swans. Czytając Serce to samotny myśliwy Carson McCullers, słuchałem nagrań Sama Cooke’a i Otisa Reddinga. Do Cortázara idealnie pasowały piosenki Billie Holiday, bebop i oczywiście argentyńskie tanga. Zresztą autor Gry w klasy sam daje w tym względzie niezłe wytyczne, którymi warto się kierować. Posiadam też kilku stałych towarzyszy lektury, np. ścieżkę dźwiękową do ekranizacji Nagiego Lunchu autorstwa Howarda Shore’a i Ornette Colemana, czy ścieżkę dźwiękową do Łowcy androidów Vangelisa. Poza moją osobistą biblio-dysko-grafią, istnieją także zupełnie naturalne i powszechne połączenia, jak to Toma Waitsa z Charlesem Bukowskim. Choć akurat wiersze Hanka wolę czytać przy akompaniamencie muzyki klasycznej. Ostatnio do lektury Love is a Dog from Hell przygrywał mi duch Andrésa Segovii.

Znowu fragment z Reportażu… Shapiro: Chcesz odejść? możesz odejść – los rzeknie ci łaskawie./(…) nie wiesz jakie bezdomne przed tobą otchłanie… Twoje piosenki częściej mówią o wymykaniu się ze stanu wygnania czy o poszukiwaniu tej kondycji – o jej, czasami uzdrawiającej, zawartości?

Wydaje mi się, że w kondycji wygnania tkwi pewien paradoks. Nie poszukuje jej bowiem ktoś, kto jest „u siebie”, na swoim/właściwym miejscu, a raczej osoba, która już w jakimś pierwotnym poczuciu jest atopos. Często o takich ludziach mówimy, że to niespokojne dusze, ale można zadać pytanie, czy ten stan nie dotyczy każdego z nas? Czy możemy tak naprawdę i z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że jesteśmy „u siebie”? Albo jeszcze inaczej: czy mamy miejsce, do którego zawsze możemy powrócić? W moim odczuciu model myślenia, który zakłada powrót do siebie, jak powrót Odyseusza do jego rodzinnej Itaki, posiada pewną wrodzoną niespójność. Bliżej mi zatem do takiego oto spojrzenia na sprawę, że mamy do czynienia raczej z anty-odyseją, bowiem miejsce, do którego rzeczony wygnaniec miałby wrócić, już nie istnieje. Zostało ono nieuchronnie odmienione. Pozostał tylko ślad tego miejsca. Wszyscy zatem wyruszamy z jakiegoś punktu na mapie, do którego nie ma już powrotu. Takim punktem jest na przykład Herberta miasto młodości, którego „mgławice ogrodów” czy „rozgwiazdy ulic” poeta kreślić może już tylko w ułomnej pamięci. Czy nie jesteśmy więc wraz z Herbertem, u źródła naszej egzystencji, wygnańcami lub wędrowcami?

Nie mogę też ręczyć za to, że wygnanie, jako alternatywa dla popularnych modeli życia, ma jakąkolwiek uzdrawiającą zdolność. Jak już wcześniej wspomniałem, droga – także ta wygnańca – niczego nie obiecuje. Poza tym, aby w ogóle móc mówić o jakiejś odmieniającej lub ożywiającej mocy, wygnanie musi wiązać się z przemianą wewnętrzną. W przeciwnym razie, jak pisał Kawafis, trafisz do tego samego miasta, będziesz krążył w tych samych dzielnicach, zestarzejesz się w tych samych domach.

W wywiadzie dla Reflektora, zapytany o inspiracje muzyczne God’s Favorite Drug, powiedziałeś między innymi „lirycznie genialny Bob Dylan”. Pewnie to zabawne, ale mój stary słownik do języka angielskiego, który dostałam gdy byłam małym dzieckiem, zdobi urwana w pół dedykacja: Przez ile dróg musi przejść każdy z nas, by mógł człowiekiem się…, a po niej ogromny atramentowy kleks. Może przez tą urwaną frazę, hymnowe Blowin’ in the Wind jest uparcie pierwszym wierszem, który przychodzi mi do głowy, gdy myślę: Zimmerman – poeta… Ciekawi mnie historia Twojego zainteresowania twórczością Dylana: kiedy pierwszy raz go usłyszałeś, i które wersy z tekstów jego piosenek są zawsze wystarczająco blisko twojej pamięci?

Dylana zacząłem słuchać w liceum chyba raczej ze względu na magię nazwiska, niż fascynację jego twórczością. Moją pierwszą płytą była Highway 61 Revisited, a słuchałem jej przede wszystkim dla sztandarowego Like a Rolling Stone. Niestety czyniłem to dość pobieżnie, nie zagłębiając się w słowa, czego oczywiście teraz żałuję. Około dekady później nastąpił mój nagły i intensywny powrót do Dylana, który był następstwem decyzji, aby zawiesić działalność zespołu i poświęcić się solowemu wykonywaniu muzyki folk. Zacząłem wczytywać się w teksty, wielokrotnie przesłuchiwałem albumy wydane przez niego w latach sześćdziesiątych. Najbardziej ujmowały mnie jego love-songi. Nawiązując do naszego wędrownego wątku, Dylan jest dla mnie właśnie takim zakochanym włóczęgą. Pisze niejako wbrew słowom „Journeys end in lovers meeting”, które odnajdujemy w Wieczorze Trzech Króli Szekspira. W piosence Don’t Think Twice, It’s All Right napotkasz wyznanie „You’re the reason I’m a traveling on”, które zostaje powtórzone w innych słowach w Tangled Up in Blue. Z kolei Girl from the North Country czy If You See Her, Say Hello to piękne ballady o rozłące i tęsknocie. Wersy pochodzące z tego ostatniego utworu, „And though our separation, it pierced me to the heart / She still lives inside of me, we’ve never been apart”, szczególnie utkwiły mi w pamięci, a to dlatego, że łączą one dwa interesujące mnie tematy – miłości i żałoby. Związek ten jest podskórnie wyczuwalny w utworach Dylana, który targany tęsknotą za ukochaną (lub za dawnym uczuciem), przechowuje w sobie jej obraz, przeżywając zarazem swego rodzaju mikro-śmierć osoby, której przecież może już nie ujrzeć na oczy. Jedyną, i wydaje się, że płową nadzieją na powrót, jest anonimowy pośrednik, do którego kieruje swe żałobne słowa.

Wysoko cenię też tekst do utworu The Lonesome Death of Hattie Carroll, który okazuje się nawet dziś przerażająco aktualny w Stanach Zjednoczonych. Gra słów oparta o imiona biblijnych braci Kaina i Abla jest subtelna, a jednocześnie niesamowicie wymowna. Te wersy świadczą o geniuszu lirycznym Dylana, który spisując je, miał zaledwie 22 lata.

Nie sposób nie zgodzić się z twoimi słowami, że Here to „płyta drogi”, która będzie się świetnie spisywała jako towarzysz podróży, szczególnie w przypadku przejażdżek samochodem. Dlatego w mojej, mówiąc rzecz jasna metaforycznie, półce z „muzyką na drogę”, Wasze Here czasami z pośpiechu zawędruje do opakowania po Tempest Dylana i na odwrót… Możesz zdradzić jakie płyty, a może poszczególne utwory, znajdują się na Twojej półce z „muzyką drogi”?

Dziękuję za tę nobilitację. To zaszczyt wylądować w pudełku po płycie Boba Dylana, tym bardziej że nasz krążek nie zostanie tam umieszczony z premedytacją, a intuicyjnie. Mnie także albumy Dylana towarzyszą, gdy prowadzę samochód. Z kolei przy nocnych przejażdżkach nieźle spisuje się Mark Lanegan, a w szczególności jego Field Songs, The Winding Sheet czy Scraps at Midnight. Noc to dla mnie właściwa pora do jazdy i odpowiedniego odbierania muzyki. Receptory pracują na wzmożonych obrotach, więc i muzyka musi być odpowiednia. Pierwszą płytą, którą w takim przypadku zabieram ze sobą, jest mój ukochany album Blackberry Belle zespołu The Twilight Singers. Jeśli chodzi o pojedyncze utwory, to żeby nie odjeżdżać zbyt daleko, zaproponuję piosenkę drugiej obok Singersów grupy Grega Dulli. Utwór Can Rova z ostatniej płyty The Afghan Whigs poza tym, że idealnie wkomponowuje się w nocną aurę, to opowiada oczywiście o melancholijnej przejażdżce samochodem. Nigdy też zbyt wiele nastrojowego jazzu. Dlatego nagrania Johna Coltrane’a, Dextera Gordona, Joe Hendersona, Donalda Byrda czy Bena Webstera zabrałbym do auta bez zmrużenia oka. Z drugiej strony, czasami lubię za kółkiem po prostu posłuchać starego, dobrego death metalu rodem z Florydy.

Jakich sił potrzebujesz jako tekściarz, których moglibyśmy Ci życzyć razem z czytelnikami Bookeriady?

Jakiekolwiek siły by to nie były, na pewno będą pomocne, a to z prostej przyczyny: przyjemności czy potrzeby pisania nie potrafię oddzielić od udręki. Jest tak dlatego, że słowa – poza tym, że z ich pomocą „coś” komunikuję – także stawiają mi opór; buntują się; nie przystają do tego, co chcę nimi opisać. Przez to nigdy nie mogę znaleźć słowa „odpowiedniego” – postulat Norwida z Ogólników okazuje się postulatem nieosiągalnym. Jacques Derrida w swych Obrzeznaniach marzy o „piórze podobnym do strzykawki, o igle, która zasysa, a nie, jak twardy oręż, ryje, nacina, wybiera, oblicza, nabiera atramentu, zanim przepuści to, czego nie można zapisać”. To oczywiście marzenie niemożliwe, by znaleźć właściwą żyłę i pozwolić, aby wnętrze przelało się na papier bez żadnej kalkulacji, bez namysłu i bez strachu. Czego w takiej sytuacji życzyłbym sobie? Wytrwałości.

Zatem: wytrwałości. Ogromnie dziękuję za rozmowę.

Joanna Roś
Fot. Joanna Nowicka