O książce:

Margo po dwudziestu latach wraca do swojego rodzinnego miasta – Bydgoszczy, jako kobieta sukcesu. Przypadkowe spotkanie z dawną przyjaciółką ze szkolnej ławy sprawia, że kobieta będzie musiała zmierzyć się ze wspomnieniami i uczuciami, o których chciała zapomnieć. Czy zdoła odnaleźć dawną miłość? Czy znajdzie w sobie siłę, by przeciwstawić się śmiertelnej chorobie?

„Ukryć się przed sobą” to niezwykła opowieść o tym, że droga do naszego szczęścia wiedzie zawsze przez drugiego człowieka. Wciągająca niczym narkotyk, trzymająca do końca w napięciu książka!

Powieść obyczajowa
ISBN: 978-83-8011-023-6
Oprawa: miękka
Format: 148×210 mm
Liczba stron: 196
Premiera: 30 lipca 2015
Cena: 29 zł

O Autorce:

Hanna Gałgańska – doktor biologii molekularnej, autorka licznych publikacji naukowych. Pochodzi z Bydgoszczy, od wielu lat mieszka w Poznaniu. Miłośniczka podróży i fotografii. Każdą wolną chwilę poświęca pisaniu. „Ukryć się przed sobą” to jej debiut literacki.

Fragment:

Zjeżdżam windą na parter i idę w stronę recepcji, by oddać klucz. Nigdy nie noszę kluczy przy sobie, to zbędny ciężar. Pani Jowita dziękuje i delikatnie próbuje się uśmiechnąć, jednak czeka do ostatniej chwili, żeby sprawdzić, czy mam dziś nastrój, by odwzajemnić jej spojrzenie. Nie tym razem. Wychodzę. Kieruję się w stronę parkingu, by jak najszybciej znaleźć się w moim nowym, czarnym audi. Nagle doznaję olśnienia. Zapomniałam włożyć buty. To mi się nie powinno zdarzyć. Na ulicy nikt nie wie, kim jestem, jednak irytują mnie dziwne spojrzenia. Tracę kontrolę. Zakładam szybko szpilki i… rezygnuję z przejażdżki autem. Kieruję się w stronę zakorkowanej ulicy Focha.
Środki komunikacji publicznej? Tak, jest coś takiego. Mnie to nie dotyczy. Od wielu lat. Brzydzę się ich zapachu. Nie lubię ocierać się w tłumie o obcych ludzi, szczególnie starszych. Jestem właścicielką „Kliniki Zdrowia i Urody”. Jestem profesorem, ale nie leczę. Nie dotykam ludzkiego ciała. Klinika to tylko inwestycja. Dobra inwestycja. Czysty zysk.
Staję na przystanku. Jeszcze nie jestem pewna, czy to zrobię, czy się odważę… Nadjeżdża tramwaj. Nie wygląda najgorzej. Gdy wieki temu opuszczałam to miasto, nowoczesne, niskopodłogowe tramwaje jeszcze nie kursowały. Wsiąść, nie wsiąść… W głowie znowu robi mi się mętlik. Wsiadam, jednak jestem przerażona. Czuję się, jakbym weszła do probówki z bakteriami.
– Przepraszam, proszę mi skasować bilet, nie dosięgam kasownika – nagle odzywa się młody mężczyzna w eleganckim garniturze. Bilet, tak…, trzeba mieć bilet. Ja go nie posiadam. Najwyżej zapłacę karę. Stać mnie. W zasadzie stać mnie na wiele rzeczy, ale staram się żyć normalnie. Albo najnormalniej, jak umiem. Większym problemem będzie dla mnie podpisanie mandatu. Nie mam przy sobie osobistego długopisu. W głowie zaczynają kłębić się najbardziej wymyślne scenariusze. A jeśli długopis, którym przyjdzie mi podpisać mandat, miało wcześniej w ustach jakieś dziecko? Jeśli ktoś rozwiązywał nim krzyżówkę w publicznej toalecie albo dłubał sobie w uchu? Czuję falę potu przeszywającą moje ciało. Sytuacja mnie przerasta. Nie mogę już się skupić na niczym innym…
Ruszamy. Tramwaj mknie gładko po szynach, ludzie ocierają się o siebie. Jakieś niemowlę zaczyna krzyczeć. Zaczynam się denerwować. Gdybym chciała mieć dziecko, to bym je miała. Nie mam ochoty wysłuchiwać lamentu cudzych. Po co w ogóle ta kobieta pakowała się do środka, na dodatek z wózkiem? A właściwie dlaczego ktoś kupuje różowy wózek? To tak, jakby jeździć różowym samochodem. W dodatku ma plamy. Jak dziecko może jeździć czymś tak brudnym? Na dole w koszu widać rozrzucone bezładnie pieluchy i butelkę, którą jakiś mężczyzna właśnie trącił brudną nogawką spodni. Mam nadzieję, że kobieta ją umyje przed podaniem małemu, bezbronnemu organizmowi. Tak, organizmowi. Dziecko to tylko organizm. Pasożyt.
Dojeżdżamy do przystanku. Muszę jak najszybciej wysiąść. Jednak aby dostać się do drzwi, muszę minąć pana w kapeluszu z krótką brodą, trzy młode gimnazjalistki i zakochaną parę, niekryjącą się z uczuciami. Koszula staruszka nie wygląda na świeżą, może lepiej będę trzymała się lewej strony. Najwyżej dotknę którąś z panienek. Staram się prześlizgnąć do drzwi, nie dotykając balustrady. Nagle ktoś popycha mnie prosto w objęcia dziadka. Jestem przerażona, nie zważam już na nic. Chcę tylko poczuć względnie świeże powietrze. Przypadkiem kładę dłoń na balustradzie i uciekam na zewnątrz. Na szczęście po drugiej stronie ulicy jest centrum handlowe. Unikam ich, na ile się da, jednak w tym momencie staje się bezcenne. Od razu zmierzam w stronę toalety. Wyjmuję z kieszeni jednorazową chusteczkę i kładę ją na klamce. Otwieram drzwi i wchodzę do środka. Mogę spokojnie umyć ręce, bo cały system jest automatyczny. Nic nie dotykam. W bagażniku mam wszystko potrzebne do szczęścia: chusteczki, mydło bez spłukiwania, zapas wody w spreju i wariant z automatycznym dozownikiem, ale tutaj jestem bezbronna. Nie mogę znaleźć kolejnej chusteczki. Jak otworzę drzwi, przecież mam już czyste dłonie?
Nagle wchodzi kobieta z wózkiem. Może teraz się przecisnę. Jednak dzieciata ma inne plany
co do mnie:
– Przytrzymaj mi drzwi złociutka.
Nie wierzę własnym uszom. Mam przytrzymać komuś drzwi. Kobieta pcha się na mnie. Bez namysłu chwytam za klamkę i staram się odsunąć na bok. Od razu żałuję, będę musiała jeszcze raz umyć dłonie. Kobieta z wózkiem wjeżdża do środka. Cofam się i ponownie myję ręce. Tym razem woda chlapnęła mi na ubranie. Teraz już wiem, że będę musiała kupić nową sukienkę. Nie zniosę tej kropli z tysiącem mikroskopijnych potworów na sobie. Robi mi się niedobrze.
Gdy tylko ktoś uchyla drzwi, wybiegam i wpadam prosto do jakiejś sieciówki. Wybieram prostą czarną sukienkę i idę do przymierzalni. Udało się. Mogę teraz spokojnie wrócić do domu.
Centrum handlowe jest ogromne. Krążą po nim najróżniejsi ludzie, studenci, emeryci, matki z dziećmi. Niezbyt dobrze się tu czuję. Dłonie zaczynają mi puchnąć. Gdy muszę kupić sukienkę, latam do Mediolanu, Rzymu i Paryża. Nowy nabytek zawsze wrzucam do pralki, przecież przeszedł przez tuzin rąk. Zakupy spożywcze zamawiam najczęściej przez Internet z dostawą do domu.
Zaczęła się jesień, a na jednej z wystaw już królują akcenty świąteczne. To niewiarygodne. Jeszcze miesiąc temu opalałam się na plaży na Haiti. Czego ci sprzedający nie wymyślą, by zwrócić naszą uwagę.
Idę szerokim korytarzem pośród wszechobecnej komercji i nagle słyszę znajomy głos:
– No niewiarygodne! Margo, to ty?
Odwracam się, licząc na to, że obejdzie się bez uścisków. Odkąd wróciłam do tego miasta, wszyscy znajomi chcą mnie przytulać, jakby byli moimi przyjaciółmi. To Anna, chodziłyśmy razem do liceum. Nie widziałyśmy się przeszło dwadzieścia lat. Podchodzi coraz bliżej. Nie jest dobrze, rzuci mi się na szyję.
(…) Siadamy przy czarnym drewnianym stoliczku, na którym stoi świeża róża. Podoba mi się, nienawidzę sztucznych kwiatów. Miła i schludnie ubrana kelnerka przynosi nam kartę. Ja wybieram espresso, Anna cappuccino z czekoladą. Kelnerka proponuje deser dnia – szarlotkę z bitą śmietaną. Ja odmawiam, ale widząc błysk w oku koleżanki, od razu ją namawiam, by skosztowała. Anna chętnie zamawia ciastko. Zaczynamy rozmowę. Anna opowiada o swoich chłopcach, o ich osiągnięciach, a ja udaję, że słucham. Myślami jestem gdzieś indziej. Sprawa Ariany nie daje mi spokoju. Nagle pytam:
– A co u Doroty? Emilii? Nie widziałam ich od tylu lat.
– Dorota ma męża, dwóch cudownych synków, tak samo jak ja. Chłopcy czasami się spotykają, my zresztą też, chociaż ostatnio trochę rzadziej, bo Dorota ma nową pracę. Prowadzi biuro nieruchomości. Mają piękny dom pod Bydgoszczą. Emilka z kolei ma trzy córeczki i teraz urodził im się synek. Rozumiesz to? Po czterdziestce urodziła zdrowego, pięknego chłopczyka.
Anna zachwyca się, a mnie nie mieści się w głowie, jak lekarz, bo Emilia nim jest, może rodzić dziecko w tym wieku. Przecież ryzyko chorób genetycznych wzrasta kilkakrotnie. Czy jej się w głowie pomieszało? Zawsze chciała mieć drużynę piłkarską, ale nie takim kosztem.
– Ale ty nic nie mówisz o sobie – mówi nagle Anna. Jesteś sama, tak?
– Sama, ale nie samotna. Z wyboru. Mogłam zaliczyć kilka związków, ale ja w uczuciach jestem stała. – Gryzę się w język. Opowiadam jakieś dyrdymały, jak zakochana nastolatka.
– Stała? – Anna łapie mnie za język.
– Tak – odpowiadam i upijam łyk kawy. Czuję, że drży mi dłoń. To się nie zdarzyło wcześniej, czyżby to było to…
– Tak? – Anna chce usłyszeć coś więcej. Ale co mam opowiadać, zna mnie. Nic się nie zmieniłam. – A co z tamtym Tomaszem? – uśmiecha się.
Bałam się tego, bałam, że poruszy sprawę Tomasza. To dlatego tak strasznie boję się spotkań z nią. Nie chcę, jeszcze nie teraz. Ale jeśli nie teraz, to kiedy? Muszę się przełamać. Chcę wiedzieć, co się dzieje z Tomaszem, moim Tomaszem. Wciąż go kocham, tyle lat. A on o tym nie wie. Nigdy nie wiedział. Zapytam Annę, tak, zrobię to. Bo może być za późno. Cały czas mam przed oczami profesor Ratajczak. „Pani profesor, czy już nic się nie da zrobić?”. „Nie…, obraz jest jednoznaczny, guz zajął cały narząd. Są przerzuty… To kwestia czasu”.
Mam raka. Zjada mnie od środka. Zaatakował mnie sześć lat temu. Myślałam, że z nim wygrałam. Moje zwycięstwo było jednocześnie bodźcem do tego, by coś zrobić z życiem. Zostawiłam posadę profesora na uczelni w Poznaniu i przeniosłam się do Bydgoszczy, by spróbować żyć od nowa. Jeszcze raz.

Książka z oferty: Warszawska Firma Wydawnicza