Naszym zdaniem
Bohater „W 33 dni do Barcelony” wiedzie awanturniczy tryb życia, nigdzie nie może na dłużej zagrzać miejsca i oczywiście, przeżywa przeróżne, zwariowane przygody. Ale przy tym jest polskim włóczykijem XXI wieku...
I.
Przeżyłam prawdziwie iberyjską jesień.
Na początku błędny rycerz Don Kichot z La Manche, eskortowany przez Teatr Muzyczny z Łodzi, przybył do jednego z podwarszawskich miasteczek ze swoją, jedną z najpiękniejszych na świecie, legendą. Pośród festynowych balonów na sznurkach i kiełbasek, kolorowych budek z orzeszkami w miodzie i piwem, mimo wszystko wybrzmiewała muzyczna opowieść o mądrości i głupocie, a w okolicach karuzeli i trampolin wyrastały wiatraki, przyciągając kilka tysięcy gapiów, żywo reagujących na dostanie się Cervantesa do więzienia sewilskiego czy na niewyparzone oblicza trybunału inkwizycji. Jednak, chociaż atmosfera średniowiecznych widowisk jarmarcznych osiadała gęsto na wózkach z płaczącymi dziećmi, rowerach, hulajnogach, którymi raz po raz ktoś podjeżdżał pod samą scenę (raz z koszykiem pełnym jajek) czy starszej ferajnie, niewybrednie komentującej mały rozumek Sancho Pansy – byli i tacy, co na myśl o ponad dwuipółgodzinnym przedstawieniu zaczynali omdlewać i po kilkudziesięciu minutach wymykali się chyłkiem z ciasnego zbiorowiska. Jedną z uciekinierek byłam ja.
Po błędnym rycerzu przyszła kolej na namiętną zakonnicę – w starej warszawskiej kamienicy na Pradze obejrzałam przedstawienie, powstałe w oparciu o „Listy portugalskie”, wzruszające świadectwo bezwarunkowej miłości, pozostawione na kartach literatury światowej. Główna bohaterka to, jak już wspominałam, portugalska zakonnica Mariana Alcoforado, kochająca oficera francuskiego, będącego na służbie w Portugalii. Podłego i wyjątkowo niewdzięcznego zresztą, ale w ognistej krwi Mariany zdążyła już popłynąć absolutna miłość.
Po poznaniu zakochanej zakonnicy oglądałam barwne fotografie z Hiszpanii, a konkretnie z Sant Pere de Roda – starego klasztoru (obecnie muzeum) w górach, ze spaceru wybrzeżem aż do Cap Ras, a w drugą stronę aż do Port de la Selva. Widziałam także przywiezione z półwyspu kapelusze i smakowałam nietypowe owoce z tamtejszych targów, przypominające w smaku gruszki obrośnięte skórką wiśniową.
I wreszcie – zwieńczeniem mojej iberyjskiej jesieni okazała się być książka Rafała Kokoszy „W 33 dni do Barcelony”.
II.
Kilka słów z historii literatury hiszpańskiej: gatunek nazywany powieścią pikarejską lub łotrzykowską swoje początki datuje na XVI wiek – tego dowiadujemy się już z okładki niewielkiej objętościowo książki Kokoszy. Mówiąc w ogromnym skrócie, dzięki pikarejskim powieściom, poznajemy przebogate losy sprytnych rzezimieszków i zawadiackich sowizdrzałów, losy picaro. Bohatera „W 33 dni do Barcelony” nazwać możemy picaro XXI wieku – posługując się pikarejską terminologią należy napisać, że wiedzie awanturniczy tryb życia, nigdzie nie może na dłużej zagrzać miejsca i oczywiście, przeżywa przeróżne, zwariowane przygody, jakim nieraz z trudem się dowierza. Ale Kokosza zapoznaje nas z polskim włóczykijem, ani trochę nie przypominającym mi – biorąc choćby pierwszy przychodzący na myśl przykład – innego współczesnego półsowizdrzała, Wojaka Szwejka z powieści Jaroslava Hašeka. Jego cwaniactwo nie powodowało u mnie uśmiechu od ucha do ucha i dziwnej satysfakcji, a jego „carpe diem” momentami miało coś z nastroju książki Adolfa Rudnickiego „Szczury” – przygnębiające, nieskore do głębszej refleksji życie „mimo wszystko”, czy też z przywitalnych i pożegnalnych wódek Marka Hłaski.
Tak bardzo reportażowego, bezlitosnego, uderzającego portretu obrzydliwości świata na pewno nie znajdziemy w książce Łazik z Tormesu, rozpoczynającej gatunek zwany powieścią łotrzykowską, gdzie bohater, w związku z bardzo złą sytuacją materialną rodziny, zmuszony jest wyruszyć z domu i rozpocząć „karierę” włóczęgi. Bo i owszem, Rafałowi także „życie osobiste się popieprzyło”, i jak pisze: „ z pracy się zwolniłem i w styczniu dwutysięcznego roku wyjechałem”, również z perspektywy czasu opowiada swoje życie i wierzyłam, czytając jego historię, że mam do czynienia z autobiografią, ale inaczej odczytałam zagubienie i amoralność tych dwóch bohaterów. Chociaż Łazik nie posiada żadnych wzorców postępowania, pozostaje pozostawiony samemu sobie, a przewlekły głód jest głównym motorem jego działań, to jego przygody czytałam bardzo szybko, lekko, nieraz się przy lekturze zaśmiewając. W „33 dni do Barcelony” natomiast była dla mnie tak gorzką powieścią pikarejską, jeśli już trzymać się tej, zaproponowanej przez wydawcę, definicji, że doświadczałam goryczy i obrzydzenia, być może wbrew intencji autora, będąc w środku nieraz rzeczywiście absurdalnych, a nawet błahych wydarzeń, jak na przykład to: „Przyszły święta. Nie było tradycyjnej wigilii, ale mama przywiozła z Polski trochę polskich dań: bigos, kiełbasę, gołąbki, ciasto, karpia i polską wódkę. Ciekawostka, Kasia piła wódkę pierwszy raz w życiu. Tu raczej się pije wino i piwo, choć ja chlałem z kolegami wszystko, co nam przyszło na myśl lub Andrzej przyniósł. Święta poprawiły niemiłą atmosferę między mną a Kasią. O co chodzi? O to, że Kasia zje**** mnie za to, że zablokowałem pilota na DVD, a mama wtrąciła się i też jej się dostało”.
W tym miejscu, ponieważ już pojawił się fragment powieści, należałoby wspomnieć o języku, jakim posługuje się pisarz – przede wszystkim zastanowić się nad jego „żywotnością” i „oryginalnością”, o których informuje nas wydawca. Otwieram na przypadkowej stronie: „Plan miasta z punktu informacji zdobyłem, fajny był, miał obrazki ważnych obiektów i budowli słynnych i teraz łatwiej po mieście chodzić było” – i wcale nie przerysowując, (chociaż kto czytał inną powieść pikarejską, Żywot Młodzika Niepoczciwego imieniem Pablos, czyli wzór dla obieżyświatów i zwierciadło filutów wie, że zabierając się za bohaterów picaro wymagana jest odrobina przerysowania) stwierdzam, że to jedno zdanie mogłoby posłużyć do obszernej analizy, nie tylko zresztą językowej, książki. Szyk zdań jest rzeczywiście oryginalny, niestety tym razem oryginalność nie idzie w sukurs z atrakcyjnością. Specyficzna konstrukcja nie została zresztą poprowadzona konsekwentnie – w kilku rozdziałach aż przeszkadza w zrozumiałej lekturze, w innych występuje sporadycznie, albo w ogóle zanika. Nie ma co szukać na kartach „W 33 dni…” soczystych, opisowych zdań, podobnie jak informacji o architekturze czy geografii Hiszpanii, mających wykraczać poza te, zawarte na planie miasta z punktu informacji (fajne – głupie, mocne – słabe, morska woda, plaża żółta…), ale nie upieram się, że dla wszystkich będzie to wadą powieści. Globtroterzy, bo to dla nich książka Kokoszy ma być niezbędną lekturą, być może o wiele częściej bywają zainteresowani „niestandardowym opisem niestandardowego życia w nieraz aż nazbyt standardowej Europie”, niż wychwalaniem Hiszpanii jako takiej. Ale czy na pewno nie zwrócą uwagi na opisy takie jak: „Stare miasto jest piękne i zabytkowe, ale niestety są i czarne strony – (…)„syf, kiła i mogiła, kur** ku*** podpiera, rynsztokiem szczochy płyną”, tego nie mogę im obiecać.
III.
Bohater/autor nie tylko pracował w Hiszpanii jako zbieracz owoców i złomiarz – był także zakochanym człowiekiem-pomnikiem, w stronę którego turyści rzucali monety, kiedy stał na barcelońskiej La Rambli. Zawsze intrygowały mnie te przedziwne postaci – ni to ludzie, ni to rzeźby. Nieraz przypatrywałam się zauroczona srebrnym syrenom z Szewskiej, albo wzdrygałam przestraszona, kiedy jakiś wampir pod Kościołem Mariackim zaczepił mnie swoim wystudiowanym gestem. Żywe pomniki w kostiumach w kolorze złota, miedzi i kamienia wydawały mi się zawsze ogromnie dostojne, wbrew pozorom przejmujące i poważne. Pośród targowiska krakowskiego rynku jawiły mi się niczym przywracające równowagę śródmieściu symbole… Po lekturze „W 33 dni do Barcelony” na pewno będę przyglądać im się uważniej…
Joanna Roś