O trzech kobietach, które rozbudziły w niej miłość do literatury, o niebywałej umiejętności zakradania się do ludzkich serc oraz o uczuciach, które trzeba odnaleźć przy pisaniu bestsellerowej powieści z Anną Ficner-Ogonowską rozmawia Aleksandra Kaczmarek. 

Jakie było Pani nastawienie wobec pisania „Kroku do szczęścia”, kontynuacji bestsellerowej powieści „Alibi na szczęście”?

Przystępując do pracy nad “Krokiem do szczęścia”, przede wszystkim cieszyłam się z faktu, że mogę dalej towarzyszyć bohaterom “Alibi…”. Byłam ogromnie zadowolona, że obie moje książki trafią do rąk czytelników. Gdy powstawała druga część powieści, “Alibi na szczęście” nie było jeszcze wydane, nie zdążyło trafić do rąk czytelników, być przez nich zrecenzowane, dlatego najważniejszą sprawą dla mnie było odnalezienie w sobie wewnętrznego ładu i harmonii, w atmosferze których powstawała część pierwsza. Na początku było to trudne, bo emocje, które towarzyszyły mi od momentu gdy dowiedziałam się, że to co robię nie będzie tylko moją własnością, były ogromne. Ale umiejętność oddzielenia od siebie światów, po których się poruszałam, okazała się bardzo pomocna. Sprawiła, że choć w świecie realnym panował jak zwykle ruch i harmider, to w świecie literackim znajdowałam wyciszenie niezbędne do tego, by z uwagą wsłuchiwać się w uczucia i emocje bohaterów.

Wspomniała Pani, że podczas pisania drugiej części, nie znała jeszcze opinii na temat swojego debiutu literackiego. Z jakimi emocjami podchodziła Pani do kontynuacji powieści, której odbioru przez czytelników nie była Pani do końca pewna?

Miałam świadomość, że to co robię, robię nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla innych. Starałam się więc tworzyć historię z szacunkiem wobec tych, którzy będą po nią sięgać i ze swego rodzaju pokorą wobec tego, co niesie mi życie. Uważam bowiem, że to właśnie pokora jest bardzo ważna w każdym zawodzie – niezależnie od tego co się w życiu robi: leczy ludzi, pilotuje samolot, czy pisze książki.

Dlaczego Anna Ficner-Ogonowska nie ujawniła się więc wcześniej? 

W życiu wszystko powinno mieć swój czas, swoje miejsce i odpowiednią kolejność. Będąc młodą dziewczyną myślałam o ludziach i zdarzeniach, które mogłyby ich połączyć. Myślałam o książce – i proszę mi uwierzyć – tworzyłam w głowie sceny, które dwadzieścia lat później znalazły się w powieści “Alibi na szczęście”. Widocznie te lata, oczekiwanie, dojrzewanie do podjęcia działania były mi potrzebne, by lepiej zrozumieć siebie, własne uczucia, słabości. Istotne jest też odnalezienie siły i wiary we własne możliwości oraz zrozumienie tego, że jak się w życiu czegoś bardzo mocno pragnie, to wystarczy być po prostu cierpliwym. Gdy się do tej cierpliwości doda ziarno pracowitości, to można wtedy góry przenosić… Warto w to wierzyć…

Kto jest dla Pani literackim autorytetem i dlaczego? 

To, co teraz powiem może zabrzmieć trochę tak, jakbym nie zrozumiała pytania. Ale jeśli chodzi o autorytety literackie to mam takie trzy. Pierwszy to moja mama – ona nauczyła mnie miłości do książek. Drugi to moja polonistka z liceum, która potrafiła sprawić, że ta wyniesiona z domu miłość nie została przyprószona pyłem smutnego szkolnego obowiązku, tylko stworzone jej zostały doskonałe warunki rozwoju. Natomiast moim trzecim literackim autorytetem jest Maria Nurowska. Jako dwunastolatka pierwszy raz przeczytałam książkę jej autorstwa i od tamtego czasu cierpliwie oczekiwałam na kolejne utwory. Dorastałam razem z nimi. Dlaczego jej twórczość jest dla mnie taka ważna? Po prostu literatura, którą tworzy Nurowska jest według mnie doskonale skonstruowana, jeszcze lepiej napisana i trafia w moją wrażliwość jak żadna inna. “Niemiecki taniec” to moja ulubiona powieść tej pisarki, do której paradoksalnie staram się nie sięgać, bo gdy to robię – przepadam z kretesem. A ostatnio mam kłopot z czasem. Zwłaszcza z tym wolnym.

Czy są w Pani otoczeniu osoby, którym jako pierwszym podsuwa Pani do recenzji własne książki? Zmienia Pani coś ze względu na konstruktywną krytykę?

Oczywiście, że jestem spryciarą, która otacza się osobami chcącymi przeczytać to “całe moje pisanie”. Gdy tylko je kończę, od razu rozdaję dobrym duszom, które po pierwsze chcą je przeczytać, a po drugie umieją podzielić się ze mną własnymi spostrzeżeniami, emocjami i uwagami. Jeśli zdarza się krytyka albo delikatniej rzecz ujmując – pewna nauka literacka – to oczywiście rozpatruję ją bardzo rozważnie, pokornie i jestem za nią wdzięczna.

Jak Pani myśli, w czym tkwi fenomen „Alibi…” i „Kroku do szczęścia” wśród czytelników? Złożona osobowość Hanki, ciepło pani Irenki, przebojowość Dominiki, a może cierpliwość Mikołaja sprawiają, że chcemy otaczać się takimi ludźmi na co dzień? 

Fenomen “Alibi…” i “Kroku do szczęścia…” – jak to pięknie brzmi…
Myślę, że obie moje powieści traktują przede wszystkim o wartościach, które są dla wszystkich ludzi – niezależnie od wieku, płci i narodowości – bardzo istotne. Mam na myśli miłość, przyjaźń, wiarę w ludzką dobroć, pamięć o tych, których już z nami nie ma, a bardzo chcielibyśmy żeby wciąż byli obok, na wyciągnięcie ręki, żeby siadali z nami na przykład przy wigilijnym stole. Chcę wierzyć w to, że obie moje książki niosą po prostu nadzieję i w niedosłowny sposób tłumaczą również zawiłości ludzkiego losu, który jest siłą sprawczą zapisanych gdzieś Na Górze planów. Jestem głęboko przekonana, że siła obu powieści tkwi też w złożoności i różnorodności bohaterów, którzy pomimo tego, że są tak bardzo różni, chcą otrzymać od życia to samo. Po prostu dobroć drugiego człowieka i wiarę w tych, którymi się otaczają i którzy nigdy nie zawiodą ich zaufania. Oby…

Czy ludzie piszą do Pani, by porozmawiać o książkach, podziękować za emocje w nich zawarte? 

To wszystko co się teraz dzieje w moim życiu całkowicie przerosło moje oczekiwania i wyobrażenia. Spotyka mnie mnóstwo cudnych, magicznych i wzruszających chwil. Zawsze wierzyłam, że “słowa mają moc” i dzięki nim można wiele zdziałać dla innych i dla siebie. Gdy po spotkaniu autorskim podchodzi do mnie starsza pani o lasce, zupełnie przypominająca mi tę, którą opisałam w “Alibi na szczęście” spacerującą po praskim Moście Karola, i ta właśnie kobieta trzęsącym się, bo bardzo wzruszonym głosem mówi do mnie: “pani Aniu, pani książka zmieniła moje życie”, to proszę mi wierzyć – jestem wniebowzięta. Wyraźnie czuję, że to, co robię jest bardzo ważne, ma głęboki sens, nie tylko dla mnie samej. Albo, gdy dostaję list, którego autorka stwierdza, że przez moją książkę weszłam w jej życie i stałam się jej najmilszym domownikiem to – cóż dodać, cóż ująć – jest mi dobrze. To nieziemskie móc tak po cichu, może przy kubku gorącej herbaty, zakradać się do ludzkich umysłów i, daj Boże, serc…

Aleksandra Kaczmarek

Grafika