IM: W „Genie Atlantydzkim” pojawia się wiele znanych i lubianych motywów, a wśród nich, nie odbierz tego niewłaściwie, naziści, którzy awansowali ostatnio do roli archetypowych czarnych charakterów.

AGR: Tak, naziści stali się swego rodzaju archetypem, ja jednak sięgnąłem po nich nie przez wzgląd na ich popularność, ale ze względu na fabułę. Naziści rzeczywiście wysłali ekspedycje do Indii i na Antarktydę, poza tym bardzo intensywnie pracowali nad bronią nowej generacji. Wedle plotek jedną z takich broni był właśnie Dzwon. Wprowadzenie do książki postaci nazistów pozwoliło mi mieszać ze sobą fikcję i fakty historyczne.

IM: Jak się mają Immari do Illuminati i skąd pomysł wyrugowania z powieści wszelkich motywów związanych z kościołem?

AGR: Chciałem stworzyć zupełnie nowego antagonistę, organizację, w stosunku do której czytelnicy nie będą mieć żadnych oczekiwań. Czasami nieuświadomione oczekiwania wpływają na interpretację tekstu i nagle odbiorca, zamiast zagłębiać się w świat książki, wychodzi daleko poza niego.

IM: Sporą część książki zajmuje opis działania organizacji antyterrorystycznych, a jeden z bohaterów wciąż ma problem z pozbieraniem się po zamachach jedenastego września.

AGR: Zawsze uwielbiałem thrillery szpiegowskie i chciałem, żeby w mojej powieści znalazło się miejsce na intrygę i atmosferę zagrożenia. Pomyślałem, że połączenie science fiction, technologicznego sztafażu, szybkiej akcji oraz intrygi rodem z powieści szpiegowskiej da ciekawy efekt. Wciąż cieszę się z efektów.

IM: Wielokrotnie podkreślałeś w wywiadach, że lubisz literaturę science fiction. Co jest takiego w SF, czego nie ma w innych gatunkach?

AGR: No cóż, uwielbiam aspekt przygodowy i wyprawy do nieznanych światów, ale tak naprawdę, najbardziej podoba mi się zgłębianie nowych idei, czytanie o możliwych i mniej możliwych wersjach przyszłości oraz odkrywanie, dokąd, być może, zmierza ludzkość.

IM: Są książki, do których często wracasz?

AGR: O tak, wszystkie, które traktują o warsztacie pisarza!

IM: Wróćmy na chwilę do pisania. Myślałeś w trakcie redakcji o przyszłych czytelnikach. Jaką reakcję chciałeś w nich wywołać?

AGR: Po pierwsze, chciałem, by dobrze się bawili. Po drugie, miałem nadzieję, że dzięki „Genowi” dowiedzą się czegoś więcej na temat tego, skąd się wzięliśmy i gdzie znajdujemy się na wielkim drzewie genealogicznym szeroko pojmowanej ludzkości.

IM: Self-publishing staje się coraz bardziej popularny również w Polsce, choć opinie na jego temat są skrajne. Nie wysłałeś swojej powieści do żadnego agenta, wydałeś książkę własnym sumptem. Dlaczego?

AGR: Właśnie tak zrobiłem, pominąłem agentów i wydawnictwa. Nie mogłem się doczekać, aż moja książka trafi do rąk czytelników i wreszcie dowiem się, czy im się podoba, czy nie. Już dawno temu nauczyłem się, że informacja zwrotna od odbiorcy jest bezcenna. Czytelnik jest najważniejszy. Właśnie dlatego zdecydowałem się na self-publishing – zależało mi przede wszystkim na reakcji masowego odbiorcy. Kiedy okazało się, że „Gen Atlantydzki” jest bestsellerem, agenci i wydawcy sami zaczęli szukać ze mną kontaktu.

IM: Nie tylko agenci i wydawcy. „Gen Atlantydzki” ma zostać zekranizowany. Znasz już jakieś konkrety?

AGR: Staram się być na bieżąco. W tej chwili trwają prace nad scenariuszem.

IM: Choć „Gen Atlantydzki” dopiero się w Polsce ukaże, dla ciebie to już zamknięty rozdział. Ba, niedawno ukazał się twój thriller „Departure”. Co dalej?

AGR: Od jakiegoś czasu pracuję nad kolejną trylogią podobną nieco do „Genu Atlantydzkiego”. Mam nadzieję, że uda mi się skończyć pierwszy tom przed nowym rokiem.

IM: Bardzo dziękuję za rozmowę.

AGR: Ja również dziękuję.


Wywiad i zdjęcia okładek zamieszczone dzięki uprzejmości Wydawnictwa Jaguar. Zdjęcie A. G. Riddle: Jessica Crawford (źródło).