W książce „Mój sąsiad islamista” można przeczytać: „Na europejskiej mapie zagrożeń terrorystycznych Belgia wyróżnia się jaskrawoczerwonym kolorem i bije bardzo smutny rekord – na każdy milion mieszkańców przypada tu dwudziestu siedmiu zidentyfikowanych dżihadystów gotowych w walce z niewiernymi oddać życie. To więcej niż we Francji i znacznie więcej niż w Niemczech”. Czy w Belgii po ostatnim marcowym zamachu wyczuwa się niechęć do imigrantów? Na ile można mówić o islamofobii?

Belgia jest bardzo specyficznym krajem – tak pod względem narodowościowym, kulturowym, językowym, obyczaju, tradycji. W tym konglomeracie wyróżnia się jeszcze Bruksela. W tym mieście dwie trzecie mieszkańców to obcokrajowcy, żyją tu ludzie stu czterech języków. Rzadko który kraj świata skazany jest na tak wielowarstwową kooperację z różnymi nacjami, rasami, grupami wyznaniowymi. Jeżeli tylko ktoś wpisze się w tutejszy kanon, staje się niezauważalny jak sam Belg, może żyć, jak chce. Dzielnic muzułmańskich się nie odwiedza, nie ma po co. Muzułmanie nie mają żadnych ofert – nie komponują i nie grają muzyki, nie malują, nie organizują koncertów, nie wystawiają, nie piszą, nie rzeźbią, nie mają gazet, nie chodzą do bibliotek. Ostatnie zamachy wychowanków tych dzielnic bardzo dotknęły wszystkich Belgów. Wydawało im się, że żyją w miejscu, gdzie nie ma wilków. Oczywiście teraz pojawiło się pytanie – co dalej? Ale znając Belgię i Belgów, wiem, że poszukiwanie odpowiedzi trochę potrwa. Ona się pojawi, ale nieprędko. A wówczas będę mógł odpowiedzieć na to pytanie, dziś nie.

W książce odnosi się Pan także do aktualnej problematyki braku integracji imigrantów w Europie, niemożności stworzenia przez struktury państwowe sensownych szans umożliwiających przybyszom adaptację w nowych warunkach przy jednoczesnym zachowaniu własnej odrębności. Jakie błędy zatem popełniły kraje Europy Zachodniej?

Generalnie – takie same, jakie wobec wszystkich własnych obywateli. Żaden rząd nie uchronił swoich obywateli przed skutkami otwartych granic, relokacji przemysłu, tanią siłą roboczą, inwazją spekulacyjnego kapitału, zamykaniem fabryk, utratą miejsc pracy, społeczną dekompozycją. Z jednej strony mamy dziesiątki pięknych kart obrony praw człowieka, niezliczone organizacje pozarządowe zawodowo walczące o dobro na świecie, kodeksy, kanony – i z drugiej niewolniczą pracę ludzi w Europie, handel ludźmi, prawdziwy wyzysk. Wszędzie tnie się koszty, czyli wycina ludzi. Czytam, że w przyszłości niemieccy renciści nie będą mieli co jeść. Przez całe lata w Niemczech nie budowało się mieszkań socjalnych, a teraz wybuduje się pół miliona dla przybyszów, nie dla Niemców. Gdzie są więc państwa, i po co one są?

I teraz problem z naszymi współmieszkańcami w muzułmańskiej wierze. Stworzyli, w lepszych czasach, inspirowani swoją silną wiarą i w oparciu o nią, równoległy do naszego, hermetyczny świat. Nie mamy do niego dostępu, ale skutki globalizacji już tak.

Na czym polega świat równoległy? Społeczności muzułmańskie znajdują w nim wszystko to, co jest im potrzebne – lekarzy, adwokatów, sklepy, domy modlitwy. Kobiety nie mają praktycznie żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym, dzieci wzrastają w klimacie i otoczeniu, które nie ma nic wspólnego z naszym. Żyją swoim obyczajem, nie naszym. I wcale nie chodzi o to, czy mówią naszymi językami i zachowują się podobnie do nas. Chodzi o kompatybilność ich wyobrażeń o porządku społecznym, do jakiego zmierzają, z fundamentalnymi zasadami naszego demokratycznego systemu. A ponieważ nie jest on oczywiście sprawiedliwy, ponoszą też i tego koszty.

Że może być inaczej, pokazują przykłady innych grup narodowościowych, także wyznaniowych, bo przecież muzułmanie nie są jedyną. Nie słychać o problemach integracyjnych Wietnamczyków, Włochów, Chińczyków, buddystów, by wymienić tylko niektórych. Przybysze z Afryki i Azji pracują, stopa bezrobocia wśród nich jest bardzo niska. Wszyscy oni stają się rzeczywistą częścią społeczeństw, bez rezygnacji z własnych narodowych korzeni i tradycji, a przy tym nikt ich specjalnie nie prowadził za rękę i nie wydawał milionów na specjalne programy integracyjne, których brak rzekomo doprowadził do odwrócenia się od nas muzułmanów. Od nas odwraca ich przede wszystkim ich własna religia.

Czy problem islamizacji to w Pana ocenie wyzwanie, przed którym stoi dziś Europa, czy może fenomen, który w długoterminowej perspektywie będzie miał wymiar globalny?

Islamizacja wykorzystuje nasze skłonności ku wielokulturowości i przyzwyczajenia do tolerancji, odbieranej jako słabość. Ale wielokulturowość zakłada współpracę, dobrowolną kooperację, ujawnienie swoich talentów z myślą, że wzbogacą społeczność, w której się żyje. Weźmy Polaków, rozsianych po całym świecie. Ich życiowy sukces opiera się na zdolności do partycypacji, ale i gotowości do niej. Nasi muzułmańscy współmieszkańcy nie mówią o nas w Brukseli – Brukselczycy albo Belgowie, Polacy czy Niemcy – mówią o nas „niewierni”, i to jest kategoria nie tylko teologiczna, ale i praktyczna. To nas rozdziela, ale to jest ich wybór, nie nasz. Więc nie ma kooperacji. Kooperacja rozmiękczyłaby islam, straciłby swoje zęby, więc jej nie praktykuje.

Odnosi się to również do skali globalnej. Religia świata. Taki jest cel islamu. Takie są zobowiązania każdego muzułmanina wobec jego religii. Oni jej nie porzucą, apostazja karana jest śmiercią lub całkowitym wykluczeniem. Żeby się z nimi zintegrować, sami musimy stać się muzułmanami. Kiedy przejdziemy na islam, staniemy się wiernymi, jednymi z nich. Będziemy szczęśliwymi, wszystko przecież zostało już powiedziane, zrobione, napisane, wyjaśnione. Postęp nie jest potrzebny, geografia zbędna, archeologia zakazana. Księga została zamknięta. Ale czy ustaną wojny, konflikty, kłótnie, zamachy samobójcze? Więc dla przypomnienia – pierwszymi i głównymi ofiarami tak zwanego Państwa Islamskiego są muzułmanie. Tylko trochę nie tak wierzący.

Czy miałby Pan jakieś propozycje rozwiązania kryzysu migracyjnego dotykającego Europę?

Pyta pani w gruncie rzeczy, czy możliwe jest przywrócenie dnia wczorajszego. Nie proszę pani, nie mam takich propozycji, nikt nie ma, żaden mędrzec w Brukseli ani jasnowidzka w Berlinie też nie. Ta sprawa jest już rozstrzygnięta. Za chwilę przestaniemy używać terminu „kryzys migracyjny”, ponieważ staje się on stanem permanentnym, a za kilka miesięcy przyzwyczaimy się do stałych kursów migranckich łodzi na morzu i media przestaną o tym mówić. Raz otwarte granice, zawsze otwarte granice. Europa – gdyby miała więcej do powiedzenia poza samymi Niemcami, mogła problem rozwiązać w rozsądny, racjonalny sposób, i przede wszystkim zachować nad nim kontrolę. Za chwilę ruszy lawina z Libii, a jak się jakoś Libię zatrzyma, ruszy z Egiptu, potem z Maroka, za chwilę układ z Turcją okaże się wart mniej od kebaba w Warszawie. To są wszystko pomysły oderwanych od życia urzędników. Dopóki kanclerz Merkel nie powie, że granice Niemiec są zamknięte, biedacy i wieśniacy z całego świata będą ryzykować życie, aby przedostać się do raju na ziemi, do Niemiec, i choć trochę pożyć po niemiecku, przysposobieni na specjalnych kursach, chociaż taka na przykład niemiecka socjaldemokracja stanowczo sprzeciwia się przymusowi integracji. Więc z góry zakłada, że powinny istnieć równoległe światy.

W książce pisze Pan, że islam to nie tylko religia, ale także zamknięty w sobie system dominacji w państwie i społeczeństwie. Na ile w Pana ocenie realna jest perspektywa, że islam znajdzie swoje miejsce w Europie i będzie w stanie pokojowo koegzystować z dominującym nurtem demokracji liberalnej?

Gdyby to było możliwe, nie powstałaby książka „Mój sąsiad islamista”. Tymczasem zanosi się na kilka kolejnych wydań, uzupełnionych i rozszerzonych, przez działania mojego sąsiada islamisty.

W Polsce także toczy się współcześnie debata na temat przyjęcia uchodźców. Jakie jest Pana stanowisko w tej kwestii?

Póki co nikt się do Polski nie wybiera, a trudno sobie wyobrazić przy systemie, jaki panuje w Unii, aby na przykład w Niemczech organizowano łapanki i migrantów wywożono pod przymusem do Polski. Ale sama kwestia jest oczywiście interesująca. Do tej pory Polakom nie zostało wyjaśnione, o kogo właściwie chodzi. Czy o pewną grupę ludzi, którzy tylko czasowo, na okres dwóch, trzech lat potrzebują schronienia przed wojną, czy o stałych migrantów, którzy wcale nie myślą nigdzie wracać i chcą po prostu gdzieś mieszkać, i – z braku laku… nawet i w Polsce. Myślę, że i rządowe instytucje nie bardzo wiedzą, jak to ma być. A to jest zasadnicza różnica. Z niej wynika wszystko – programy integracyjne, nauka języka, szkoła, praca, meczet, a na końcu i pochówek, skoro mają w Polsce niektórzy z nich zostać na stałe.

Dopiero jak będzie panowała w tej sprawie jasność, emocje w Polsce opadną. Papież ponowił ostatnio wezwanie, aby każda parafia przyjęła uchodźców – tych uciekających od wojny, a więc na przejściowy okres. W Polsce jest dziesięć tysięcy parafii, plebanie to nierzadko bardzo wykwintne obiekty, miejsca tam dosyć, więc nie powinno być problemu. Proboszczowie mogliby przyjąć jakieś trzydzieści tysięcy uchodźców.

I ostatnie pytanie: Czego życzy Pan dzisiaj swojemu miastu, czyli Brukseli?

Żeby odnalazła tego ducha otwartego miasta, którym przyciągała przed zamachami. I znalazła sposób na dotarcie do tych muzułmanów, którzy wykażą na tyle odwagi, aby stać się sojusznikami w pokonaniu płynącego z ich równoległego świata zagrożenia.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Ewelina Tondys

Fotografie zamieszczono dzięki uprzejmości Wydawnictwa MUZA S.A.