Agnieszka Hofmann – tłumaczka literatury niemieckiej z imponującym dorobkiem translatorskim oraz autorka znakomitego bloga krimifantamania.blogspot.com. Absolwentka lingwistyki stosowanej na Uniwersytecie Warszawskim oraz Johannes-Guttenberg-Universität Mainz. Tłumaczy od dwudziestu lat. Na stałe mieszka w Niemczech.

Jak to się stało, że została Pani tłumaczem? Jak wyglądała Pani zawodowa droga? Czy oprócz studiów konieczne były dodatkowe specjalizacje?

Moja droga do tego zawodu była raczej krótka, pozbawiona zakrętów i starannie zaplanowana. Już w liceum ciągnęło mnie do języków. Kiedy przyszło do konkretów i trzeba było zdecydować się na jakiś kierunek studiów, rozważałam rozmaite filologie, ale serce zabiło mi mocno dopiero wtedy, kiedy odkryłam Instytut Lingwistyki Stosowanej na UW. Wtedy wprawdzie jeszcze nikt nie słyszał o Harrym Potterze, ale dla mnie już wtedy był to taki Hogwarts, uniwersytet magii, szkoła dla wybranych, a tłumacz jawił mi się tym, który dostąpił najwyższego kręgu wtajemniczenia. Zresztą do dziś sądzę, że tłumaczenie ma w sobie coś z magii – trzeba znać odpowiednie zaklęcia i czarodziejskie formuły, by dokonywać rzeczy niezwykłych, wyjątkowych. Nie było łatwo dostać się na te studia, bo kierunek był rzadki, ale bardzo oblegany. To nadal jedno z niewielu miejsc w systematyczny i bardzo rzetelny sposób przygotowujących do zawodu tłumacza. Nie znaczy to, że każdy, który opuści mury tego instytutu, rzeczywiście zostaje tłumaczem. Wiedza i umiejętności, które się tam zdobywa, to dopiero wstęp, podwaliny czegoś, do czego dochodzi się powoli, wraz z każdą przetłumaczoną stroną. I choć te kwalifikacje niewątpliwie pomagają, to nie są ani gwarantem, ani wymogiem koniecznym do wykonywania tego zawodu. I prowadzą do niego różne drogi. Moja, jak wspomniałam, nie była kręta ani wyboista.

Dlaczego zdecydowała się Pani na przekładanie literatury? Co Panią motywowało?

Nie od razu tłumaczyłam literaturę. Początki mojej pracy to tłumaczenia specjalistyczne, dużo dokumentacji, tekstów fachowych, sporo tłumaczeń ustnych. Dopiero kiedy na świecie pojawili się moi synowie, zachciałam przystopować, zmniejszyć tempo, zająć się czymś, co nie musi być wykonane na wczoraj, coś, co da się lepiej zaplanować. I już pierwsze próby tłumaczeń literackich to była eureka – tak, to właśnie to! Praca z tekstem literackim okazała się zajęciem bardziej pasjonującym od dedukcyjnej dłubaniny detektywa – odnajdywanie intencji autora, wyszukiwanie w gąszczu możliwych fraz tej jedynej, która odda sens i zamiar jej twórcy. Ale jest też w tym radość z poskramiania opornej, surowej materii, jaką jest język i nadawanie jej właściwego kształtu.

Ile przetłumaczonych pozycji ma Pani na swoim koncie? Może Pani podać wybrane tytuły? Czy wraz z kolejnymi przekładami wzrastają pewność siebie i zawodowa kompetencja?

To już prawie dwadzieścia tytułów, między innymi powieści kryminalne Inge Löhnig „Zapłatą będzie śmierć” i „W białej ciszy”, znakomita, prześmiewcza „Operacja Seegrund” duetu Volker Klüpfel i Michael Kobr, przepiękną powieść dla młodych czytelników „Nieustraszony” Cornelii Funke, powieści sensacyjne Bena Berkeleya i Jenka Saborowskiego. Czy wrasta pewność siebie?… Nie sądzę. Na pewno z każdą kolejną powieścią doskonali się warsztat, ale każdy tekst to nowe wyzwanie, które przyjmuje się z wielką pokorą.

Czym się Pani kieruje, decydując się na przyjęcie tekstu do tłumaczenia? Czy specjalizuje się Pani w konkretnych gatunkach literackich?

Trzeba przede wszystkim czuć tłumaczony tekst i orientować się w jego szerszym kontekście. Jeśli tłumacz, który nigdy w życiu nie przeczytał książki fantastycznej, bierze się za przekład powieści fantasy, to takie przedsięwzięcie nie może się dobrze skończyć. W księgarniach widać efekty podobnych eksperymentów. Dlatego nigdy nie podjęłabym się przekładu rozpraw filozoficznych – to nie moja bajka, nie to, co czytam na co dzień.

Na czym, Pani zdaniem, polega istota przekładu?

Ha! Gdybyż istniała prosta odpowiedź na to pytanie, mielibyśmy być może więcej kongenialnych tłumaczeń… Najważniejsze jest chyba odpowiednie wybalansowanie: oderwanie się od oryginału na tyle, by zdjąć z przekazu łupinę formy, językową „skórkę” i dokopać się do jądra, do czystej intencji autora, do idei. A następnie ubranie tego w ubranko języka docelowego. To oznacza odejście od tłumaczenia na poziomie słowa i zdania, wsłuchanie się w tekst oryginału, odnalezienie jego melodii oraz dźwięków, które słyszalne są dopiero przy drugim, trzecim słuchaniu, niekiedy tylko dla kogoś obdarzonego słuchem doskonałym. Ale to dopiero połowa roboty, trzeba jeszcze oddać to po polsku, starając się odtworzyć melodię i nie dopuszczając, by zakradły się fałszywe dźwięki.

Co sprawia Pani największą trudność w Pani pracy, a co przysparza najwięcej radości, abstrahując od ukończenia dzieła?

Największa radość jest wtedy, kiedy uda się – czasem zupełnie przypadkiem, w sytuacji wręcz absurdalnie nieprzystającej do pełnego skupienia kontemplowania przed ekranem komputera – odnaleźć TO SŁOWO (frazę, wyrażenie), którego bezskutecznie szukało się od wielu dni, które czaiło się w zwojach mózgowych, bawiło w ciuciubabkę i wzbraniało przed wydobyciem na światło dnia. I nagle: JEST! To, czego tak uporczywie szukaliśmy, nagle pojawia się z niewinną nonszalancją, nieświadome zupełnie męki, o jakie nas przyprawiało.

Trudności zaś mają to do siebie, że nie da się ich przewidzieć. Czasem jest to słowo, którego nie ma w języku polskim i które mimo to jakoś trzeba oddać, czasem wredna gra słów, dwuznaczność, której nie sposób przetłumaczyć dosłownie. A czasem tylko coś bardzo ulotnego, co wyczuwamy w oryginale, a co po polsku umyka i nie daje się schwytać w słowa.

Czy jakiś tekst albo wydarzenie z nim związane zapadł Pani szczególnie w pamięć?

Do końca życia nie zapomnę cyklu powieści dla dzieci Dagmar Chidolue o Milence, która wraz z rodziną zwiedza rozmaite metropolie. Milenka patrzy na świat wielkimi, naiwnymi oczami dziecka, zadaje mnóstwo pytań i nie owija w bawełnę, zaś autorka faszeruje opowieść translatorycznymi minami (czasami podejrzewałam ją o jak najgorsze intencje względem przyszłych hipotetycznych tłumaczy). Nie przesadzę, jeśli powiem, że na każdej stronie czyhała jakaś zagwozdka, której nie dało się przetłumaczyć ot, tak, z biegu. A z pozoru były to trywialne historyjki dla dzieci!

Na ile w Pani pracy istotna jest współpraca z autorem oraz z redaktorem tekstu?

Kontakt z autorem może być bardzo przydatny, by rozwiać wątpliwości czy doświetlić pewne aspekty. Zdarza się, że spotkania z autorem, czy to osobiste, czy wirtualne, za pośrednictwem maili, mają niezwykle wzbogacający charakter, że dają nam coś na płaszczyźnie czysto ludzkiej. I taki kontakt, taka nić porozumienia jest bezcenna, niekiedy decydująca o jakości całego przekładu. Dobry redaktor zaś to skarb, występujący w przyrodzie niezmiernie rzadko, ale jeśli już jest, to warto go docenić. Często widzi rzeczy, umykające tłumaczowi, który niezmiernie intensywnie obcując z tekstem zatracił dystans to niego. Potrafi wyplenić językowe manieryzmy, z których niekiedy tłumacze nie zdają sobie sprawy, albo równie nieświadome idiolektyczne naleciałości. I nie narzuca za wszelką cenę własnego zdania, tylko słucha argumentów tłumacza, który formułując tekst tak a nie inaczej, dokonuje przecież świadomych decyzji (a przynajmniej powinien to robić). Dobrze, jeśli oboje – tłumacz i redaktor – mają czas na dopieszczenie tekstu, co niestety w praktyce często jest pomijane, bo napięte terminy, bo mało czasu, bo umówiony skład, okładka, te rzeczy…

Jakie umiejętności, Pani zdaniem, powinien mieć tłumacz literatury pięknej? Czy przekładu w ogóle można się nauczyć?

Podstawa to oczywiście doskonała znajomość języka, i to nie tylko tego obcego, z którego tłumaczymy, ale przede wszystkim ojczystego. Ale to tylko podstawa, warsztat. Dużo istotniejsze jest to, co niektórzy nazywają wyczuciem językowym, inni darem. Czy można się nauczyć przekładu? Czy ktoś nieobdarzony talentem muzycznym jest w stanie nauczyć się gry na skrzypcach? Niektórzy pewnie nigdy nie wyjdą poza etap rzępolenia, inni będą w stanie dobrze, rzemieślniczo grać na pewnym poziomie, a tylko nieliczni staną się wirtuozami.

Prowadzi Pani znakomitego bloga krimifantamania.blogspot.com poświęconego literaturze kryminalnej, ze szczególnym uwzględnieniem kryminałów w języku polskim i niemieckim. Co fascynuje Panią w literaturze kryminalnej?

Literatura kryminalna nadal ma etykietkę pośledniej, trywialnej, niewartej tego, by zajmować się nią na serio. Niektórzy odmawiają jej nawet miana „literatura”, jakby nie zauważali, że literatura kryminalna już dawno zrzuciła ograniczenia gatunku i stała się czymś znacznie więcej niż opisem zbrodni i śledztwa. To często głębokie studia ludzkiej natury, wnikliwe analizy ludzkich zachowań, to krytyka polityczna, to szeroka panorama społeczeństwa, a nawet poezja. Trzeba to tylko umieć dostrzec. Najlepsze powieści i tak wymykają się szufladkowaniu, powstają na pograniczu gatunków, mieszają style. W zasadzie nie ma kryminałów i całej reszty, jest tylko dobra i kiepska literatura. 

Śledzi Pani uważnie polski i niemiecki rynek wydawniczy. Nasuwają się Pani jakieś szczególne spostrzeżenia, zjawiska? Czytelnicy są podobni czy diametralnie różni?

W Niemczech wydaje się znacznie więcej tytułów w przeliczeniu na czytelnika. Niemiecki czytelnik ma większy, co nie znaczy łatwiejszy wybór. Myślę jednak, że więcej jest podobieństw niż różnic, choć oczywiście Polacy mają inną wrażliwość czytelniczą niż Niemcy, trudniej godzą się na pewne tematy, bardziej krytycznie przyjmują inne, łatwo zapalają się do jeszcze innych. To niezmiernie ciekawa materia, skrywająca niejedną niespodziankę, także dla wydawców. Konia z rzędem temu, kto jest w stanie przewidzieć, czy dany tytuł stanie się bestsellerem!

Czy istnieje książka w języku niemieckim, którą najchętniej przełożyłaby Pani na polski?

Marzy mi się po prostu więcej dobrej, współczesnej niemieckiej literatury w polskich księgarniach. To, co trafia do polskich czytelników, często ma charakter przypadkowy, wybiórczy, a wybory wydawców są często ostrożne i zachowawcze. Jest dużo literackich perełek, wartych wydania w Polsce, choćby moje ostatnie odkrycie: Orkun Ertener, autor o tureckich korzeniach, wyprawiający absolutnie magiczne rzeczy z językiem niemieckim, a jednocześnie obdarzony wielkim talentem opowiadacza, albo zupełnie nieznany w Polsce autor ambitnej fantastyki Dietmar Dath.

W 1946 roku na łamach „Przekroju” Julian Tuwim pisał: „Puszczanie w świat utworów, w których język jest kaleczony, psuty i zaśmiecany, karać należy nie tylko konfiskatą nakładu, ale i wysoką grzywną, nawet więzieniem”. Autor uważał, że wydawanie złych tłumaczeń jest gorsze od sprzedawania przez rzeźnika nieświeżej kiełbasy, bo „struci kiełbasą dostaną rycyny i będą zdrowi”, a „zapaskudzona mowa” rozniesie się po organizmie społecznym i przenoszona będzie przez pokolenia. Czy postrzega Pani siebie jako twórcę form i znaczeń, który wnosi nieoceniony wkład w kulturę?

Raczej jako pośrednika, budowniczego mostów, kładek i przepraw, łączących odmienne kultury.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

 Ja również.

Rozmawiała: Ewelina Tondys