Literacko operuje Pani na tej płaszczyźnie środkiem przejaskrawienia. Przejaskrawieniem wydaje mi się również postać Fred Lieblich. Dlaczego stawia Pani ofiarę stalinizmu, Kitty, naprzeciw ocalałej z obozu koncentracyjnego?

Wielokrotnie już mnie o to pytano. Gdyby Fred była Polką, a nie wiedenką, być może mniej rzucałoby się to w oczy. Kogo w takim razie miałam umieścić na drodze Kitty? Kto mógłby stanąć przed Kitty na tym samym poziomie, bez współczucia, lecz z pełnym zrozumieniem? Istnieją przecież dwie Kitty: ta przed ucieczką i ta później, podczas londyńskiej emigracji. Emigrantka jest niczym twierdza, działa i rozkwita niesamowicie w chwilach, kiedy śpiewa. Tak przynajmniej sobie to wyobrażałam. Ale w dni codzienne jest zamknięta w sobie. Wydawało mi się logiczne, że dopuści do swoich emocji jedynie takiego człowieka, który przeżył coś równie strasznego…

…a równocześnie nie jest uwikłany w sowieckie historie.

Na tej samej płaszczyźnie, ale z innej strony świata. Spotkanie może dojść do skutku jedynie wówczas, gdy obie uświadomią sobie otchłanie, z którymi żyją. W moim wyobrażeniu Kitty nie chciała wcale, aby się nad nią użalano. Są przecież takie fragmenty, kiedy podziwia się ją w Londynie niczym eksponat muzealny, a ona opowiada historie pełne grozy. Robi to, czego oczekują od niej ludzie, ale nie ma to nic z nią wspólnego.

Jak to jest, opowiadać tę historię jako kolejne pokolenie?



Sama doświadczyłam pewnych rzeczy, które były wystarczająco złe. Nie mam na myśli tym samym, że musiałam zostać zgwałcona, aby móc opowiadać o gwałcie. Oczekiwałam od siebie, że będę w stanie wejść w skórę takiej kobiety. Na początku dość ogólnie nakreśliłam scenę z Kitty. Ale im więcej czytałam, im dłużej rozmawiałam z ludźmi, którzy przeżyli gułag, tym ta scena stawała się gęściejsza. Co rusz przerabiałam ją na nowo. Chciałam, aby sceny przemocy zyskały na przestrzeni. Chciałam je opisać tak dręcząco, jak było to tylko możliwe. Gdybym oszczędziła siebie lub czytelnika, nie wolno byłoby mi pisać o tym temacie.

Fred Lieblich była nie tylko w obozie koncentracyjnym, była również przymusową prostytutką w burdelu.

Burdele były pierwotnie przeznaczone dla więźniów obozu koncentracyjnego. W rzeczywistości zdaje się być tematem tabu fakt, jak wielu strażników chadzało do tych burdeli. Ale nie będę przypisywać sobie wyczerpującego potraktowania tego tematu. Opowiedziałam jedynie tyle, ile było akurat niezbędne dla tej postaci. Poszukiwałam czegoś absurdalnego, makabrycznego.

Z jaką intencją?

Jedna ze strażniczek w obozie koncentracyjnym szydełkowała razem z dziećmi. Opowiada, jakie są słodkie i wysyła je potem wszystkie do gazu. Tak psychotyczne zachowanie czyni system uchwytnym w swej nieuchwytności. Czułam się podobnie słuchając w Rosji historii człowieka, który spędził dwadzieścia lat w gułagu, stracił wszystko, ponieważ jeden z sąsiadów powiedział: “Twoja żona ma francuskie perfumy”. Całkowicie absurdalne. A on opowiada mi następnie, że w dniu śmierci Stalina wszystkich ich wypuszczono i tłukli głowami o drut kolczasty, bo nie wiedzieli, jak ma potoczyć się teraz ich życie. Liczby pozostają statystykami, dopiero historie o czymś opowiadają. Wracając do Fred: To wszystko zostało już opisane, lepiej niż ja kiedykolwiek potrafiłabym to zrobić. Dla mnie ta kobieta potrzebowała własnej historii, która dorównywałaby historii Kitty.

Fred przypomina przecież także Saré, ekspresjonistyczny typ kobiecy „tygrysicy” z Pani poprzedniej powieści „Juja”. Czy ten typ jest dla Pani szczególnie interesujący?

Nie zastanawiałam się nad tym. Jednak w istocie wzięłam imię Fred z książki o hostessach z lat dwudziestych. Te „damy animujące” były typami androgynicznymi, żonglowały rolami płciowymi. Odzwierciedla się to w ich imionach. W ogóle nie myślałam o Saré, przy czym rausz, szaleństwo i autodestrukcja stanowią paralelę. Jest jednak mroczniejsza i bardziej afektowana niż Fred.

Metaforę procesu opowiadania stanowi w Pani powieści dywan, który jest tkany. W „Metamorfozach” Owidiusza jest postać Filomeli, która zostaje zgwałcona i pozbawiona języka, a więc swej mowy. Ucieka się więc do innej formy opowiadania i tka swą historię w dywanie. Kobieta, która opowiada aby się bronić i uzyskać sprawiedliwość. Czy ta wizja jest dla Pani istotna?

To ważny temat. Gruzja jest bardzo wspólnotowym społeczeństwem. Każdą formę indywidualizmu trzeba tu z trudem wywalczyć. Ma to coś wspólnego z tymi strukturami rodzinnymi, które z kolei są silnie uwarunkowane społecznie: akurat jeśli chodzi o lata 90., wiele rodzin nie przetrwałoby bez tych więzi. Aktualnie ulega to zmianie wśród młodszych, ale dla mojej generacji, która skądinąd była w moim odczuciu zawsze bardziej kołtuńska i konserwatywna niż generacja naszych rodziców, tak właśnie było.

Jak ocenia Pani relacje kobiet i mężczyzn w Gruzji?

Byłam kiedyś na kolacji z pewnym małżeństwem. Kiedy przyszło do płacenia, kobieta podała swemu mężowi pieniądze pod stołem. Kobieta zarabia pieniądze, ale to mężczyzna musi płacić, a ona umacnia go w tej roli a zarazem w upokorzeniu, że on nie jest w stanie zapłacić. Trzeba przy tym wiedzieć, że wielu mężczyzn powróciło z wojen z traumami, mieli problemy narkotykowe i nie byli w stanie wyżywić swych rodzin. To kobiety ich zastąpiły, gdy gra toczyła się o przetrwanie. Teraz podtrzymują tę fasadę, która od dawna już nie istnieje. Dlaczego nie otworzą ust i nie nazwą tego, co i tak jest oczywiste?

Niemiecko-gruziński pisarz Giwi Margwelaschwili…

On jest świetny…

W swej powieści biograficznej „Kapitan Wakusch”, tak jak Pani, opowiada o wieku XX z perspektywy Wschodu, nawet jeśli z całkowicie odmienną poetyką w tle. Opowiada o tym jakie było Tbilisi pod koniec lat 40-tych, kiedy dotarł tam po deportacji przez sowieckie tajne służby i akurat kładziono pierwsze instalacje gazowe. Był quasi jedną z ofiar Pani postaci, Giorgi Alania’ego. Nie szkicuje Pani niemal żadnych obrazów z Tbilisi i Moskwy, a kreśli swe historie niemal wyłącznie poprzez dialogi postaci. Czy jest to związane z wpojoną Pani pracą teatralną?

Ponieważ pochodzę z teatru, z pewnością nieświadomie odgrywa to jakąś rolę. Jednakże wiąże się również nieco z upodobaniami. U Flauberta i Tołstoja do szaleństwa doprowadzały mnie ciągnące się całymi stronicami opisy nakryć stołów. Chciałam wiedzieć, co dzieje się wówczas z tymi, którzy siedzieli wokół tego stołu. To prawda, uważam, że ludzie są bardziej interesujący niż ich otoczenie. Poza tym mam zbyt mało dystansu, w każdym razie gdy chodzi o Tbilisi. To wszystko to miejsca mego dzieciństwa. Niebezpieczeństwo stoczenia się w kicz lub folklor byłoby zbyt wielkie.

W pierwszej chwili można pomyśleć, że napisała Pani powieść historyczną. Jednak to nieprawda, ponieważ Niza opowiada z dzisiejszej perspektywy, współczesnym językiem. 



Taka perspektywa i adresowanie do Brilki były dla mnie decydujące. Koniecznie starałam się uniknąć wszechwiedzącego narratorskiego Ja. Tematem tej książki jest również samo opowiadanie. Jak opowiedzieć historię, jak uchwycić w słowa równoczesność i niepewność? Pomogło mi wówczas, że Niza może powiedzieć: „Spotkali się pod dębem i pocałowali się – nie mam pojęcia, czy był to dąb, ale takie wyobrażenie jest dla mnie najpiękniejsze”. Tym samym przełamuję opowieść. Nie przekręcam faktów, ale umożliwia mi to podkolorowanie historii i znikam jako autorka.

W jaki sposób trafiła Pani na imię Brilka?

Zasłyszałam je gdzieś przypadkiem, pognałam od razu do domu i zapisałam w notatniku. To imię brzmi w moich uszach jak pozbawione płci, również dziecinnie i ma lekko wschodnie brzmienie, nie da się go jednak od razu przyporządkować. Podobało mi się to. Imiona są dla mnie ważne, bardzo długo ich poszukuję. Muszą pasować do mojego wyobrażenia postaci.

Wspomniała Pani Tołstoja. Czy istnieją tradycje literackie, z którymi czuje się Pani związana?

Moje spektrum czytelnicze jest bardzo szerokie. Z książkami wiążą się również dla mnie pewne fragmenty mego życia. Przy Tołstoju mam osiemnaście lat i rozkoszuję się jego opowieściami, choć równocześnie były też dla mnie udręką. Właściwie stałam się z czasem o wiele większą fanką Dostojewskiego. Jeszcze ważniejszy jest Bułhakow. Równie mocno kocham jednak też Czechowa, skoro już pozostajemy przy Rosjanach. Ostatnią książką, która wywarła na mnie silne wrażenie były „Łaskawe” (przyp. tłum – oryg. tyt.: „Les Bienveillantes”, wydane w Polsce nakładem Wydawnictwa Literackiego w 2008 roku). Byłam obrzydzona i zszokowana, ale całkowicie mnie pochłonęła.

A jako autorka?

Nie widzę siebie w tradycji obszernych powieści. Nie było to też wcale moim zamiarem, kiedy rozpoczynałam pracę. Wyszło tak ze względu na wielki temat. Takie przyporządkowanie się byłoby również aroganckie z mojej strony. Jestem dopiero na początku. Mam jednak swoje upodobania. Lubię, kiedy autor daje swym postać możliwość przemawiania własnym językiem. Lubię fajerwerki fantazji, dzięki którym rodzą się nowe światy. Skłaniam się również ku pewnemu patosowi. W Niemczech patrzy się na to zawsze krytycznym okiem. Granica między patosem a kiczem jest wąska, ale patos oznacza również namiętność. Nie jestem już w stanie czytać tekstów wyraźnie ironicznych i nie chcę ich również oglądać więcej na scenie. Na mój styl składają się wszystkie te niechęci i upodobania.

Gdzie leży granica kiczu?

Ciężko to zdefiniować, ale kicz można rozpoznać od razu. W moim przypadku włos jeży się na karku, gdy tylko czuję tę obłudę, to absolutne przeciwieństwo szczerości. Nie ma to nic wspólnego z życiem.

Czy istniały fragmenty, które wykreśliła Pani z powodu przekroczenia granicy kiczu?

W redakcji często kłócimy się o sformułowania, których nie użyto by w ten sposób w języku niemieckim. Mój redaktor z Wydawnictwa Autorów (Verlag der Autoren, jedno z najważniejszych wydawnictw sztuk teatralnych w Niemczech – przyp. tłum) skrytykował w moim opracowaniu Medei zdanie „Chodziłam w ciąży na jesień”. Miałam napisać „byłam” lub „zaszłam”. Ale obie wersje nie utrafiały w to, co miałam na myśli. Być może da się przez to zauważyć, że nie władam tym językiem od urodzenia. Ale opłaca się podjąć ryzyko posunięcia za daleko.

Czy tak jak u Giwi Margwelaschwiliego niemiecki zazębia się Pani czasem z gruzińskim?

Mówią, że tak robię. Nie myślę po gruzińsku podczas pisania. Gruziński jest mniej ostry. Niemiecki jest bardziej zróżnicowany, ale gruziński bardziej cielesny, zmysłowy. Uważam, że dobrze jest ubarwiać nieco tymi niuansami język niemiecki. Dzieje się to raczej przypadkowo.