Gdy patrzy Pani na siebie jako debiutantkę z 1997 roku i przygląda się sobie dziś, mając w dorobku kilka opowiadań i siedem powieści, jak z perspektywy czasu ocenia Pani swoją twórczą drogę? Co Panią najbardziej zaskoczyło?
Chyba to, że jesteśmy istotami, którym trzeba dostarczać kolejnych szczęść i szczęść, że szczęścia tak szybko powszednieją. Również to, jak trudno ułożyć sobie scenariusz na życie. Czasami nawet ogólne założenia trzeba weryfikować, jak w autopilocie.
Po konkursie „Twojego Stylu” i za namową znajomej, Iwony Banach, koleżanki po piórze, postanowiłam pójść za ciosem. Wydawnictwo Zysk i S-ka oraz Świat Książki ogłaszał kolejny konkurs na polską powieść. Pomyślałam, że porywam się z motyką na słońce. Postanowiłam jednak spróbować. Nigdy nie bałam się przegrywać. Przyzwyczaiłam się, że nie jestem doskonała, a porażki należy przyjmować spokojnie, lecz przegapić okazję to przestępstwo. Napisałam dwie książki. Pisałam po nocach. Tylko wtedy mogłam skorzystać z jedynego w domu komputera, który zazwyczaj oblegały dzieci. Początkowo brano mnie za dziwaczkę. Żeby uniknąć komentarzy, kładłam się spać razem z domownikami. Gdy w domu zapadała cisza, wstawałam, żeby pisać. Opłaciło się, ponieważ obie książki weszły do finału, a jedna z nich została nagrodzona. To była powieść „Przytulać kamienie”. Następnego roku w konkursie Media Rodzina i Muza dostałam wyróżnienie za książkę dla młodzieży „Trzy Światy”, a kilka lat później nominację do Nagrody Mediów Publicznych „Cogito” za opowieść o mężczyźnie, który chciał zostać wielkim artystą, czyli „Rozbitek@brzeg.pl”. W zasadzie byłam kobietą sukcesu, miałam też wszelkie warunki do tego, żeby się w pełni poświęcić pisaniu. Ale codzienność składa się z wielu elementów. Nie dało się zamieść jej pod dywan. Codzienność i dorosłość, w którą weszłam dość szybko, proza życia i praca wymagały odpowiedzialności. Trzeba było otrzepać piórka i wybrać optymalny kierunek dla wszystkich pasażerów w samolocie.
Ciągle dorastam, poznaję siebie, mam lepsze zdanie o własnych możliwościach, lecz wiem, że każdy w życiu ma swoje miejsce i szczyt nie uszczęśliwia na wieczność. Mnie uszczęśliwia szczęście innych, ja się nie liczę. Tego mnie nauczyło życie i pisanie książek. Spotkałam na tej drodze wielu ciekawych ludzi. Dobrych i wspaniałych pisarzy, poetów. Naczytałam się o nich, nasłuchałam i wiem, że bycie wielką gwiazdą w jakiejkolwiek dziedzinie nie zastąpi rodzinnej miłości. Poetka, Krystyna Konecka, szczęśliwa mama i babcia, a do tego, a może przede wszystkim, autorka cudnych sonetów, które jak rodzynki (sonety, nie dzieci) w cieście umieszczam w książkach, powtarza mi często, że nic nie znaczą nagrody i medale, kiedy wraca się do pustego domu.
Pani najnowsza powieść „Dziedzictwo” to saga rodzinna oparta na wspomnieniach. Dla kogo, w Pani ocenie, jest to książka?
Dla wszystkich książek, które napisałam, miałam ustalonego odbiorcę. Żyję sobie, żyję, param się z codziennością i nagle coś się wydarzy i jestem w pełnej gotowości, piszę. Tymczasem „Dziedzictwo” wyłaniało się zza horyzontu niemrawo, bardziej jak obowiązek niż misja. Podobnie jak w latach dziewięćdziesiątych, tak teraz, kilka lat wstecz zrozumiałam, że wokół mnie robi się pusto. To odchodziło kolejne pokolenie, pokolenie moich rodziców. Odchodzili, zabierając ze sobą prawdę tamtych czasów. Odchodziła ode mnie historia. Patrzyłam na smutek w oczach mojej mamy i ojca, skurczył się ich świat. Na pokładzie samolotu coraz więcej pustych foteli, w oknach ich oczu widać lądowisko, nie ma już tamtych ulic, sklepów, ławeczek. Pod ich balkonem wyrasta kolejna galeria, stawiają bilbordy, zabierając resztki światła w ich domu. Momenty szczęścia błyszczały przez chwilę i gasły w przeczuciu końca. Najszczęśliwsi czuli się, wspominając, jakby cofając się w czasie, wydłużali życie. Któregoś dnia pomyślałam, że można by przekuć te wspomnienia w czyn. Ponieważ rodzice mimo wieku spełniali się w czynach dość dobrze i jak robili coś, to na sto procent, więc z zabawy powstał projekt, żeby zostawić po sobie wymierny ślad i dowód istnienia. Pracowali nad tym pięć lat, zwarli siły, zapomnieli o swoich smutkach, chorobach i udrękach starości. Praca i bycie w grupie uszczęśliwiło ich na długo, ale nie tylko moich rodziców. Później konfrontacja zapisków z prawdą historyczną, wizyty w miejscach, spotkania z ludźmi. Okazało się, że ta historia także innych porywa, że jest ważna dla starych i młodych, bliskich i dalekich. Zakochałam się w tej historii, choć przecież w części znałam ją od dziecka, a później mogłam przeczytać w zebranych wspomnieniach. W rozmowach z czytelnikami przy okazji literackich spotkań pytałam, czy warto ją upowszechnić. Odpowiedź była pozytywna, a pisanie jednym, wielkim odkrywaniem.
Na ile „Dziedzictwo” jest powieścią autobiograficzną? Ile jest Krystyny Januszewskiej w tej historii?
Na to pytanie w zasadzie już odpowiedziałam. Mogę jedynie dodać, że książka żyje teraz swoim życiem, a najbardziej żyje w miejscach, w których toczy się akcja. Okazało się, że dzięki niej udało się uzupełnić pewną lukę w historii regionu. Ta luka dotyczy grupy ludzi, którzy opuścili swoje dziedzictwo i poszli w świat w poszukiwaniu szczęścia. Mowa jest o czterdziestu polskich rodzinach, których losy ugrzęzły w zawierusze historii i wojny, a teraz, za przyczyną zbiorowego trudu, udało się wypełnić luki w miejscowych kronikach. Uspokajam ewentualnych czytelników, że kto nie chce lub nie lubi psuć sobie czytania świadomością, że uczestniczy w odgrzewaniu kotletów, że nie spotka go nic takiego. Książkę czyta się jak zwykłą, a jednocześnie niezwykłą powieść pełną niespodzianek i ciekawych zwrotów akcji. Można spokojnie potraktować ją jak literacką fabułę.
Z wykształcenia jest Pani biologiem, z zawodu diagnostą. Otworzyła Pani własne laboratorium analityczne. Ma Pani rodzinę. I dodatkowo maluje Pani. Jak w tym wszystkim znajduje Pani czas na pisanie? Kolejne powieści powstają jakby mimochodem czy potrzebuje Pani samotności i odosobnienia?
Zgadza się, od roku 1992 prowadzę laboratorium analityczne. Laboratorium jest wynikiem moich poszukiwań. Wcześniej próbowałam swoich sił w różnych dziedzinach. Bardzo chciałam być niezależna finansowo. Udało się, w 1992 roku sprzedałam staruszka malucha. Starczyło mi na pół Epola, to jeden z pierwszych półautomatów analitycznych wyprodukowanych w Polsce w zakładach Kasprzaka, które rozpadły się w wyniku ówczesnych reform i na tych zgliszczach powstało kilka polskich firm prywatnych. Resztę sumy spłacałam rzetelnie, a potem przyszły kolejne i kolejne wydatki. Teraz mam firmę w całości zautomatyzowaną i trzy przekochane współpracowniczki, bez których nie byłoby żadnego pisania. Gdybym była osobą samotną, z pewnością napisałabym dużo więcej książek, ale wtedy byłabym uboższa o te prawdziwe momenty szczęścia, które przeżywałam i przeżywam bez końca. Generalnie jestem kurą domową, leniuchem, marzycielką, beksą, kotem fotelowym, zmarzlakiem i istotą bojaźliwą. Na szczęście Matka i Ojciec powiedzieli mi kiedyś, co jest najważniejsze i czego trzeba pilnować, doglądać i kochać. Więc wstaję rano, włączam swój mały silniczek i jadę do przodu. Rzadko narzekam. Cieszę się z owoców.
Piszę tylko wtedy, kiedy mogę. Nie słucham przy tym radia, łatwo się rozpraszam. Potrzebuję ciszy, ale pisałam też w hałasie, między obiadem a kawą, siedząc przy chorej teściowej, która mieszkała z nami przez dłuższy czas i gotując obiad. Ale kocham być w domu sama i nie robić nic, co najwyżej czytać książki. To mi się teraz coraz częściej zdarza. Czasami maluję, a to zupełnie inna historia. Ogólnie, nie mam do tego talentu, ale jest we mnie upór. Tak jak wałkuję tekst, żeby wydobyć z niego coś na kształt perełki, tak maluję i poprawiam, maluję i poprawiam, aż w końcu coś się z bazgrołów wyłoni. Maluję pstrokate obrazy, kocham kiczowate kolory, uśmiecham się do zieleni, ona mnie zawsze podtrzyma na duchu.
W Pani krótkiej biografii zamieszczonej na Pani stronie internetowej można przeczytać: „Januszewska jest wciąż osobą poszukującą. Stawia sobie kolejne wymagania i konsekwentnie je realizuje”. Czego poszukuje Pani w tej chwili i czy z nowym rokiem stawia sobie Pani jakieś wymagania?
Mówiąc językiem wojskowym powinnam już zwijać pozycje i wreszcie odpocząć. Jednak wiem, że to nie jest wersja dla mnie. Jestem jeszcze za młoda, nie odczuwam upływu czasu. Nie wytrzymam z łokciami na poduszce zawieszona na parapecie. Gdyby ktoś zmienił mój wygląd, bez problemu zostałabym dzieckiem. Mam plastyczną naturę, przystosowawczą. W sumie ciekawe, co by ze mnie po raz drugi wyrosło? Oczywiście, że mam jeszcze kilka scenariuszy. Po pierwsze, zaczęłam już pisać dalszy ciąg „Dziedzictwa”. Musi Pani wiedzieć, że materiału starczy mi na kilka grubych książek. Marzy mi się także powrót do Poznania, mieszka tam trójka moich dzieci z rodzinami, są jeszcze rodzice, znajomi. Chciałabym wrócić do mojej drugiej, małej ojczyzny.
I ostatnie pytanie: Wierzy Pani w to, że literatura ma wpływ na świat? Jaki i dlaczego?
Nie bez powodu powstała cenzura. Po wynalezieniu druku przez Jana Gutenberga, już chwilę po tym zaczęto wprowadzać kontrolę słowa pisanego. Władza wpadła w panikę, gdy skończyła się era wędrujących bajarzy, a zaczęła era druku, a wraz z nią pojawiająca się możliwość szybkiego rozprzestrzeniania informacji wśród społeczeństwa. To było jak dzisiejszy Internet. Wichrzyciele, teoretycy, oszuści, a z drugiej strony podatne na sugestie tłumy. Już wtedy wprowadzono dokładną kontrolę wszystkich druków, jeszcze przed publikacją. Niedługo po tym Kościół ogłosił listę książek zakazanych.
Literatura jest środkiem, który cywilizuje i niszczy. Nie jest jednoznaczna, jest nośnikiem dobrego i złego. Jednym każe budować, innym burzyć, a nawet zabijać. To zależy, czego w niej szukamy, czego oczekujemy i w jaki sposób wykorzystamy. Każdy może czerpać według potrzeby z tego, co dla świata jest dobre, ale w równym stopniu może ją wykorzystać w złych zamiarach. Literatura jest wszechstronna, a jednak nie daje jednoznacznej odpowiedzi jak żyć, żeby być szczęśliwym. Mimo że przez minione wieki napisano wiele tysięcy poradników, tysiące psychologicznych rozpraw, opisów wojen i przewrotów, ludzkość dalej błądzi w ciemności. O tym między innymi jest jedna z moich poprzednich książek. Bohater wspierał się przez całe życie lekturami, wierzył w ich zbawienną moc, a i tak nie potrafił ich właściwie zastosować.
Dziękuję za rozmowę.
Ewelina Tondys
Fot. Monika Lisiecka