Był już ktoś, kto nam książki wypożycza. Był też ktoś, kto pomaga autorom przelać myśli na słowa. Pora na kogoś, kto dba o to, by w treści, które czytamy, nie zakradały się żadne błędy. Kochacie język polski, śpicie ze słownikiem języka polskiego pod poduszką i zawsze wiecie, gdzie postawić przecinek? Być może tkwi w Was potencjał na korektora! O tym, jak wygląda jego praca od kuchni, opowiada dzisiaj Ula Łupińska.

1) Jak zaczęła się Twoja przygoda z książkami?

W moim domu zawsze były książki i czasem się śmieję, że korektorem zostałam dlatego, że na I Komunię Świętą w ramach prezentu dostałam m.in… słownik języka polskiego. Miał tak pięknie pozłacane brzegi! Zarówno z niego, jak i np. z encyklopedii korzystałam bardzo często: nie było wtedy internetu, więc gdy czegoś potrzebowałam, musiałam to sobie znaleźć w tomach stojących na półkach. To wyrobiło we mnie nawyk obcowania z książkami, stały się one naturalną częścią mojego życia.

Z pewnością wiele pomogło mi to, że wcześnie nauczyłam się czytać. Wszystko zaczęło się od rok starszego kolegi i konkurencji między nami – on już czytał, więc jak mogłam być gorsza? Ćwiczyłam czytanie na programie telewizyjnym i szybko je opanowałam. A potem nudziłam się na zajęciach w zerówce, gdy słuchałam dukających rówieśników: nie pozwalano mi czytać, bo już umiałam, więc inni musieli ćwiczyć.

Książki pokochałam i niekiedy czytałam dniami i nocami (dosłownie). Nigdy nie zapomnę swojej ogromnej radości z pierwszej samodzielnie przeczytanej poważnej lektury. Aż pobiegłam do rodziców, żeby im się pochwalić! Niestety nie podzielali mojego entuzjazmu, bo była noc i wyrwałam ich ze snu… 😉

Poza tym imię „odziedziczyłam” po Orszulce Kochanowskiej – musiałam więc związać się w jakiś sposób z książkami!

2) Jak wyglądała Twoja „ścieżka kariery”? Jakie studia skończyłaś? A może nie są one w ogóle potrzebne, by pracować jako korektor… korektorka? Którą formę wolisz?

Moja „kariera” zaczęła się w IV klasie podstawówki na lekcjach języka polskiego. Mieliśmy wtedy taką nauczycielkę – powiedzenie, że jej nie cierpiałam, to naprawdę mało. Przed lekcjami dopadały mnie ogromne bóle brzucha, stresowałam się jak przed niczym innym, robiłam wszystko, żeby unikać tych zajęć. Kobieta była tak wymagająca! Był to nauczyciel starej daty, z niesamowitą wszechstronną wiedzą. Zawsze można ją było zapytać o coś spoza programu nauczania i zawsze odpowiadała (nie wiem dlaczego, ale już wtedy nurtowały mnie kwestie typu: kiedy mówi się „tę”, a kiedy „tą”; czy lepiej powiedzieć „będę siedzieć”, czy „będę siedziała” etc.). Po latach twierdzę, że – mimo tych wszystkich stresów, które mnie zżerały – żaden inny nauczyciel nie wywarł na mnie takiego wpływu i żadnemu innemu nie mogę być tak bardzo wdzięczna. Pani Julito Bufal, dziękuję!

Pamiętam też programy edukacyjne nadawane w TVP – to właśnie dzięki nim jako kilkulatka wiedziałam już np., że nie mówi się „wziąść”, lecz „wziąć”. Te hasła były wyświetlane wielkimi literami i denerwowało mnie, że powtarzają to tyle razy: przecież już zapamiętałam, nauczcie mnie czegoś nowego!

Tak naprawdę dzięki wczesnemu określeniu zainteresowań (już w wieku 10 lat) mogłam się edukować przez całe swoje życie. Z osiedlowej biblioteki w gimnazjum przeczytałam wszystkie dostępne tytuły Miodka czy Bralczyka; przygotowując się do olimpiady, przesiedziałam niezliczone godziny nad książkami, z nich czerpiąc mnóstwo wiedzy i ciekawostek; w erze internetu zakochałam się w poradniach językowych i dostępie do wielu interesujących materiałów.

Nieco absurdalnie, ale zawsze byłam lepsza z matematyki, a na polskim często nie szło mi aż tak dobrze. Polonistka w liceum wyśmiała mój pomysł pójścia na polonistykę, ale i tak na nią poszłam – mimo wielu niepewności i różnych innych pomysłów na siebie. Studia bardzo mi pomogły (zwłaszcza że miałam do czynienia z fantastycznymi specjalistami z zakresu kultury języka polskiego, np. dr Tomasz Korpysz, złoty człowiek!), ale ich nie skończyłam. Ten brak papierka jednak nigdy mi w niczym nie przeszkodził. Może dlatego, że na studia już przyszłam ze sporą wiedzą i nie liczyłam na to, że sam fakt studiowania coś magicznie odmieni? Szkoliłam się i nadal się szkolę, a język polski wciąż mnie zaskakuje!

Nie ukrywam, już podczas studiów zdobywałam doświadczenie, głównie za darmo i w międzyczasie, aby mieć pierwsze pozycje w CV. Potem powoli zaczęło się to przekształcać w prawdziwe pieniądze. W przypadku korekt tekstów nie są to duże kwoty; nie wiem, czy wyżyłabym tylko z tego. Na szczęście mam sensowne źródło utrzymania, a współprace korektorskie wciąż traktuję bardziej jako fajny dodatek oraz przede wszystkim jako możliwość budowania portfolio.

A co do ostatniego pytania: nie preferuję żadnej formy, ale przyzwyczajona jestem do „korektora”. Zresztą przez całą młodość mówiłam, że chcę zostać korektorem. I w odpowiedzi słyszałam: ale takim w tubce czy w pędzelku? 😉 W listopadzie nawet ruszyłam z własną działalnością gospodarczą, a nazwa mojej firmy to… Pani Korektor!

3) Jakie cechy charakteru przydają się w Twojej pracy?

Kiedyś znajomy zwrócił mi uwagę na to, że kiedy wszyscy kończą pracę (nad tekstami), ja dopiero zaczynam. I coś w tym jest. Traktuję poprawianie tekstów jako jeden ze swoich sposobów na udoskonalanie świata. Wciąż nie jestem ideałem, ale staram się. Dlatego myślę, że należy być przede wszystkim perfekcjonistą. Spotkałam już sporo osób, które w poprawianiu tekstów były niedbałe, a na pominięty błąd machały ręką (no bo kto to zauważy). Ja bym tak zwyczajnie nie umiała, dręczyłoby mnie to.

Ponadto trzeba być czepliwym, może nawet powiedziałabym: upierdliwym. Kto normalny przez godzinę szukałby odpowiedzi na pytanie, czy półpauzę należy pozostawić na końcu wiersza, czy jednak przenieść na początek kolejnego, zastanawiał się nad tym i dręczył tym znajomych po fachu? 😉 Stety lub niestety, czepliwa jestem z natury, co w życiu prywatnym niekoniecznie jest fajne – jednak w zawodowym przez większość czasu się to przydaje.

Dobre oko! Nie mam pojęcia, czy z tym człowiek musi się narodzić, czy też da się to w sobie wypracować. Mam to szczęście, że mam w oczach wykrywacz błędów. 😉

Cierpliwość. Zwłaszcza jeśli siedzę od wielu dni nad jedną książką i ołóweczkiem wprowadzam zmiany na wydruku… A potem ścieram… A potem wprowadzam… A potem uświadomię sobie, że jakieś czterdzieści stron temu przeoczyłam błąd i muszę go odszukać…

Ciekawość, nieustanne pogłębianie wiedzy, pokora, że możemy się mylić lub jeszcze czegoś nie wiedzieć, może nawet brak ufności/pewności. Jak już wspomniałam wcześniej, język polski wciąż potrafi mnie zaskoczyć, a uważam się za osobę dobrą w tym, co robię. Jednak nieustannie się dokształcam, żeby być jeszcze lepszą i aby móc sprawiać, że teksty będą jeszcze doskonalsze. Nie udałoby mi się to bez ciągłego krytycyzmu i sprawdzania wszystkiego po kilka razy.

No i trzeba to zwyczajnie lubić. To warunek konieczny!

4) Co lubisz w swojej pracy?

Większość pracy wykonuję w plikach na komputerze: poprawiam, odsyłam, koniec roboty. To takie trochę bezduszne, mam wrażenie, ale bardzo wygodne. Książki z wydawnictw dostaję jednak na wydrukach, co oznacza typową dłubaninę z ołówkiem w ręku, rozkładanie się z książkami, kartkami, komputerem – nie mogę tego zrobić np. w łóżku.

I gdy jest czwarta nad ranem (bo tylko wtedy wszystko wokół śpi, więc można się skupić na pracy), oczy się zamykają, ręka już boli od pisania, nerwy są nadszarpnięte, bo korektor (lub -ka) przede mną nie wykonał dobrze swojego zadania i muszę robić za dwoje, no więc gdy ostatkami sił ciągnę strona po stronie, zastanawiam się, czy już iść spać, czy jeszcze trochę porobić, aż tu nagle zaskakuje mnie koniec – odczuwam taką piękną ulgę i świadomość dobrze wykonanej pracy. Jednak najlepsze nadejdzie dopiero za kilka tygodni lub miesięcy.

Zajdę do księgarni, odszukam odpowiedni tytuł i zajrzę na stronę redakcyjną. Moje nazwisko w książce rekompensuje absolutnie wszystko! Nie na okładce, ale właśnie w stopce redakcyjnej. Jest to tak fantastyczne uczucie, że przy pierwszej książce łzy stanęły mi w oczach i chciałam z radości wszystkim obecnym w księgarni pokazać, że oto jestem! Zrobiłam to! Chciałam być korektorem i jestem nim! Spełniłam swoje marzenie i byłam wierna tej małej Uli, która w wieku 10 lat coś postanowiła, ale jeszcze nie była świadoma tego, że kilkanaście lat później to naprawdę się ziści. Ta radość spełnianego marzenia wynagradza wszystko.

ula_2

5) Czego nie lubisz w swojej pracy?

Nie lubię, gdy za korektę tekstów biorą się osoby niekompetentne. Często spotykam się z podejściem, że skoro ktoś miał dobre oceny z polskiego, nie popełnia rażących błędów ortograficznych albo jest dziennikarzem/copywriterem, to automatycznie zna się na języku i może dopisać sobie do CV korektę tekstów. To nie tak! Od lat zgłębiam język polski (i jeszcze nie skończyłam), więc zwyczajnie mnie boli, że ktoś o mniejszych umiejętnościach nazywa siebie korektorem i zarabia te same pieniądze (i wypuszcza teksty z błędami).

Nie lubię tego, że nie sprawdza się w żaden sposób wiedzy osób przyjmowanych do pracy w roli korektora. Często osoba zatrudniająca nie ma pojęcia o poprawności językowej (i wcale jej nie winię), więc zazwyczaj nie trzeba wiele, by ją do siebie przekonać. Nie mówię już o praktykach, na których chyba nikt nie czuwa nad praktykantem – to po prostu inna nazwa dla pracy za darmo.

Nie lubię również przekonania w ludziach, że skoro posługują się językiem polskim, to się na nim znają. Nic bardziej mylnego. Śmieszą mnie liczne fanpage’e, które mają promować poprawność językową. Tam w kółko pisze się o „tę” i „tą”, „bynajmniej” i „przynajmniej”, „na prawdę” i „naprawdę” – aż do znudzenia! Zwłaszcza że często w tych tekstach są inne błędy. Podobnie jest z blogerami. Chyba każdy lajfstajlowy bloger (lub blogerka) musi chociaż raz stworzyć coś w stylu „Ranking 10 najbardziej irytujących błędów popełnianych w języku polskim” (wymyśliłam to właśnie). I potem czytam tekst najeżony błędami, napisany przez kogoś, kto o języku ma marne pojęcie, ale prześmiewający tych, którzy mówią „wyłanczam” zamiast „wyłączać”.

Nie lubię tego wszystkiego, bo to umniejsza moją pracę, sprawia, że ludzie rzeczywiście mogą myśleć, iż zawód korektora jest zbędny. Zapewniam: nie jest! Nie wystarczy sama autokorekta w Wordzie.

Taką ciekawostką dla mnie, wciąż niezrozumiałą, jest to, że niekiedy korektorzy (oczywiście nie wszyscy) publikują w internecie niechlujnie napisane wypowiedzi, twierdząc, że przecież nie są w pracy i nie muszą się starać. Zawsze wtedy zastanawiam się: czy matematyk poza pracą twierdzi, że 2 + 2 = 18? Wychodzę z założenia, że jak mnie widzą – tak mnie ocenią, a każda moja publiczna wypowiedź (a nie oszukujmy się, w internecie większość z nich właśnie taka jest) jest jednocześnie świadectwem moich umiejętności językowych. Nie wiem, dlaczego na Facebooku miałabym nagle stosować inne zasady interpunkcji – poza tym one już tak weszły mi „w palce”, że z automatu stawiam przecinki w poprawnych miejscach. 😉

6) Jak wygląda typowy dzień w Twojej pracy?

Nie mam typowego dnia pracy: pracuję jako freelancer, czyli przebywam w domu (albo w innym dowolnym miejscu na świecie) i wykonuję zlecenia, które akurat mi się trafią. Mam kilka firm, z którymi jestem w stałym kontakcie, np. współpracuję przy czasopiśmie, które jest wydawane co trzy miesiące, więc częściej nie jestem im potrzebna.

Na co dzień większość czasu spędzam m.in. na Facebooku, bo obecnie zajmuję się głównie mediami społecznościowymi, i to ustala mój rytm funkcjonowania. A to oznacza, że na kilka godzin w ciągu dnia jestem przyklejona do komputera.

Z korektami jest różnie: bywają tygodnie, że śpię cztery godziny dziennie, bo akurat nałożyło się tyle rzeczy, a kiedy indziej wystarczy, że poświęcę w miesiącu kilka godzin na poprawienie artykułów albo treści w szkoleniach. Czasem poprawiam też coś na bieżąco, między sprawdzeniem poczty a zrobieniem herbaty. Akurat ten wywiad trafił się w takim gorącym okresie: zamykamy kolejny numer czasopisma i kończymy prace nad książką kucharską (a zaraz potem trzeba siąść do książki o YouTubie…), więc np. 4 ostatnie dni (piątek–poniedziałek) spędziłam niemal wyłącznie na korekcie – od rana do wieczora.

Najbardziej czasochłonne są książki z wydawnictw, bo jest przy nich najwięcej pracy. Zawsze byłam nocnym markiem, bo w nocy nikt mnie nie rozprasza: wszyscy śpią, na ulicach cisza. Dlatego książki poprawiam po nocach. Próbowałam w dzień, ale szło mi to co najmniej cztery razy wolniej, więc uznałam, że to bez sensu. Na szczęście (w nieszczęściu) książki dostaję zazwyczaj nie częściej niż raz na miesiąc, więc przez większość czasu w nocy mogę normalnie spać. 😉

7) Zanim przesłałam Ci pytania, sprawdziłam kilka razy, czy nie ma w nich jakichś błędów, a i tak bałam się, że są. Czy ludzie bardziej się pilnują, mówiąc/pisząc, kiedy dowiadują się, co robisz?

Rzeczywiście, to najczęstsza reakcja: „O, to od teraz muszę bardziej pilnować tego, jak mówię!”. Jednak równie często o tym zapominają (albo ich przyzwyczajenia biorą górę) i mówią normalnie. Zresztą ja sama nie jestem mistrzem mowy. Na początku dziwiło mnie takie podejście u ludzi, ale potem przestałam zwracać na nie uwagę. Może to ja powinnam się bardziej przy nich starać, żeby pokazać, że naprawdę coś tam wiem o tym języku polskim? 😉 Mimo to rozumiem ich, bo sama potrafię się przyłapać na tym, że gdy poznaję – załóżmy – wizażystkę, zaczynam się stresować, czy mam odpowiednio zrobioną kreskę na oku, czy moje brwi są w porządku, czy nie przesadziłam z podkładem…

Nieco inaczej jest ze słowem pisanym: nawet znajomi zdradzają mi czasem, że gdy piszą coś do mnie, mimo wszystko starają się nieco bardziej albo sprawdzają na wszelki wypadek pisownię niektórych słów. Owszem, widzę za każdym razem, gdy ktoś zrobi literówkę (ja mówię: litrówkę) czy błąd ortograficzny, bo nie umiem tego „wyłączyć” – nawet podczas czytania książek nie umiem od tego odpocząć! – ale to nie znaczy, że każdego od razu osądzam czy też że zaraz rozpocznę tyradę o poprawności językowej. 🙂

8) Zdradź nam jakieś ciekawostki związane z Twoją pracą. 

Hmm… Jako dziecko miałam straszne problemy z pisownią wyrazów z „r”, bo do ok. 9 r.ż. nie wymawiałam tej głoski. Zamiast „r” mówiłam „j”, więc gdy np. podczas dyktanda mieliśmy zapisać słowo „fryzjer”, u mnie wyszedł z tego jakiś potworek w stylu „fjyzrer”. Z całych sił starałam się zrozumieć, gdzie w tym wyrazie jest „j”, a gdzie „r”, jednak często to było zbyt trudne do odróżnienia. Ale wyszłam na ludzi! 🙂

Wspomniałam wcześniej, że nie oceniam ludzi po tym, jak piszą. Uważam to za płytkie, zresztą nie zawsze jest to wyznacznikiem wiedzy czy inteligencji. Ot, po prostu ktoś akurat nie jest dobry z ortografii (albo nie ma od tego ludzi, co wyszło na jaw przy niektórych kampaniach przed ostatnimi wyborami). Jednak muszę przyznać, że „kryterium ortograficzne” okazało się decydujące kiedyś… podczas randkowania! Na szczęście ten okres jest już za mną, więc nikogo nie odrzucę za błąd ortograficzny. 😉

Pewien mój znajomy na początku naszej znajomości był mocno zainteresowany tym, co robię, i zadawał dużo pytań. Przede wszystkim jednak nie mógł zrozumieć, co takiego w ogóle poprawiam – czyżby tylko podręczniki do matematyki? Przecież nie powieści! Dopiero wtedy uświadomiłam go o istnieniu całego procesu wydawniczego, w tym redakcji i zwyczajowych dwóch korektach. Dopóki się nie poznaliśmy, był absolutnie pewien, że pisarze znają się świetnie na ortografii i całej reszcie, więc nie potrzebują nikogo, kto by ich poprawił.

Inny kumpel był przekonany, że skoro jestem korektorem, to znam znaczenie wszystkich słów w słowniku – i zaczął wypytywać mnie o różnice między dwiema rzeczami, na których absolutnie się nie znałam! Nie poradziłam sobie bez dostępu do chociaż słownika. 😉 Zresztą często z niego korzystam, bo nadal miewam wątpliwości albo akurat dopada mnie chwilowe zaćmienie. (Właśnie w tym miejscu mnie dopadło, bo uparcie pisałam „zaćmienienie” i nie wiedziałam, co tu jest nie tak ;)). Muszę przyznać, że mam problem z odmianą niektórych nazwisk czy np. ze słowami „na przemian” i „naprzeciw” oraz z „pośrodku” i „po kolei” – no bo po jakiej kolei: PKP?! 🙂 No i też nie ze wszystkimi zasadami w języku polskim się zgadzam!

9) Trzy rady dla każdego, kto chce pracować tak, jak Ty?

W trzech radach się nie zmieszczę, więc może tak:

  • Przeczytaj ten wywiad – nawet kilka razy, jeśli trzeba. Starałam się w pigułce zawrzeć wszystko to, co uznałam za istotne i co sprawdziło się w moim przypadku – z nadzieją, że się komuś przyda. Język polski jest fascynujący i byłoby szkoda, gdyby zabrakło dobrych korektorów!
  • W razie pytań czy wątpliwości możesz napisać do mnie. Nie bój się pytać (jeśli czegoś nie wiesz, a słownik niewystarczająco wyjaśnia) ani prosić (bardziej doświadczonych kolegów po fachu o pomoc).
  • Pamiętaj też, że nic nie dzieje się nagle: na wszystko trzeba zapracować, a zawiłości języka polskiego będziesz opanowywać latami, bo to twór żywy, więc ciągle trzeba być na bieżąco. (Ciekawostka nieco w temacie: w jednej z niedawno wydanych książek redaktor/korektor przepuścił formę „twitt”, jeśli dobrze pamiętam, na określenie pojedynczego wpisu na Twitterze – a właściwa nazwa na całym świecie to akurat „tweet”).

Powodzenia! 🙂

10) Co teraz czytasz?

Jestem typem człowieka, który naraz czyta mnóstwo książek. A w ogóle to kupuję więcej, niż czytam – zawyżam statystyki! 😉

Poza kilkoma ulubionymi pisarzami prawie nie czytam powieści, bo zwykle szkoda mi czasu na sprawdzanie nowego nazwiska. Uwielbiam za to różne biografie i poradniki, bo przynajmniej mogę się z nich czegoś dowiedzieć – a nawet jeśli nie, to lepiej poznam swoje poglądy, konfrontując je z poglądami autora.

Zróbmy sobie wycieczkę: w sypialni trzymam Tkaczyka 😉 i jego „Grywalizację”, Nergala i „Spowiedź heretyka” (leży od roku), przy łóżku czeka „Punkt przełomowy” Malcolma Gladwella oraz „Nie zadręczaj się drobiazgami” Richarda Carlsona. Na Kindle’u/iPadzie mam pozycje z poprzedniej edycji Book Rage (z okazji CopyCampu 2014), akurat kończę „Kontekst” Cory’ego Doctorowa. Nie przepadam za audiobookami, ale słucham o „4-godzinnym tygodniu pracy” Timothy’ego Ferrisa. W salonie znajduje się cała biblioteczka, co oznacza jakieś kilkadziesiąt rozpoczętych pozycji czekających na swoją kolej. Wśród nich np. „Studio Saint-Ex” Ani Szado, „Ciszej, proszę” Susan Cain, „Dieta bez pszenicy” Williama Davisa, Stephen King z „Grą Geralda”, której mimo trzech podejść nie mogę skończyć od liceum (!), i mnóstwo innych. Nad tym wszystkim czuwa najnowsza książka Etgara Kereta, więc niecierpliwie zerkam w stronę „Siedmiu dobrych lat”, a także świeżo nabyta „Joga. Ćwiczenia ciała i ducha” oraz pożyczony „Bestiariusz słowiański”.

Ula Łupińska o sobie: redaktorka, korektorka, uzależniona od internetu, cytrusów i mięty. Kiedyś chciałabym mieć żyrafę oraz nauczyć się programować. Obecnie mam jednak cztery koty i pracuję jako Pani Korektor.

Przepytywała: Justyna Sekuła